Fragment
CZĘŚĆ PIERWSZA
Mnie pomsta, ja oddam – mówi Pan.
I
Wszystkie szczęśliwe rodziny podobne są do siebie, każda zaś nieszczęśliwa jest nieszczęśliwą po swojemu.
W domu Obłońskich zapanował nieład. Żona dowiedziała się o stosunkach męża z guwernantką francuską i powiedziała mu, że nie może z nim dłużej mieszkać. Stan ten, trwający już trzeci dzień, dawał się we znaki i samym małżonkom, i wszystkim członkom rodziny, i domownikom, gdyż wszyscy widzieli, że wspólne ich mieszkanie nie ma przed sobą żadnego celu i że ludzie, którzy przypadkowo zeszli się w pierwszym lepszym zajeździe, więcej mają z sobą wspólnego, niż oni, członkowie rodziny i domownicy Obłońskich. Żona nie wychodziła ze swego pokoju, mąż od trzech dni nie był już w domu. Dzieci biegały po całym mieszkaniu; Angielka pokłóciła się z klucznicą i napisała do swej przyjaciółki, prosząc ją o znalezienie jej nowego miejsca; kucharz odszedł jeszcze poprzedniego dnia w czasie obiadu; pomywaczka i stangret również chcieli porzucić służbę.
Na trzeci dzień po zajściu, książę Stiepan Arkadiewicz Obłoński – Stiwa, jak go nazywano powszechnie – rano, jak zwykle o ósmej, obudził się nie w sypialni żony, lecz w swoim gabinecie, na safianowej kanapie. Ocknąwszy się, poruszył swe pełne, wypieszczone ciało na sprężynach kanapy, jakby miał zamiar znów zasnąć na dłuższy czas, przytulił twarz do poduszki, lecz nagle prędkim ruchem siadł na kanapie i otworzył oczy.
„Tak, tak, jak to było? – myślał, starając się przypomnieć sen. – Tak, jak to było? Tak! Alabin wydawał obiad w Darmsztadzie; nie, nie w Darmsztadzie, ale gdzieś w Ameryce. Tam, lecz tam Darmsztad był w Ameryce. Tak, Alabin wydawał obiad na szklanych stołach i stoły te śpiewały Il mio tesoro, i nie Il mio tesoro, ale coś ładniejszego i jakieś karafeczki, które były zarazem kobietami” – przypominał sobie Obłoński.
Stiepan Arkadiewicz mrugnął wesoło oczyma i z uśmiechem na ustach zamyślił się.
„Tak dobrze tam było, bardzo dobrze. Było tam tyle wspaniałych rzeczy, że nie dadzą się słowami wypowiedzieć, a na jawie nawet wyobrazić sobie ich nie można”. Zauważywszy pasmo światła, przenikające do pokoju przez niezupełnie szczelnie zasłonięte sukienną roletą okno, Stiepan Arkadiewicz z uśmiechem spuścił nogi z kanapy, włożył je w haftowane przez żonę pantofle (dostał je od niej w zeszłym roku na imieniny), obszyte złocistym safianem, i idąc za dawnym dziewięcioletnim przyzwyczajeniem, wyciągnął rękę ku miejscu, gdzie w sypialni żony wisiał zawsze jego szlafrok. W tej chwili Stiepan Arkadiewicz przypomniał sobie nagle, dlaczego nie śpi w pokoju żony, lecz w swoim gabinecie. Przestał się uśmiechać i zmarszczył czoło.
– Ach, a! a!… – mruknął, przypominając sobie wszystko, co zaszło. I przed oczyma stanęły mu znów wszystkie szczegóły nieporozumienia z żoną, całe jego położenie bez wyjścia i – co najbardziej go męczyło – cała jego wina.
„Tak, ona nie przebaczy i nie może przebaczyć. Co najgorsze jednak, to, że cała wina spada na mnie, a jednak nie jestem winien. W tym też leży cały dramat – myślał. – Ach! ach!… – wzdychał Stiepan Arkadiewicz z rozpaczą, przypominając sobie swe najbardziej przykre wrażenia z całego tego zajścia.
Najbardziej przykra była dla niego ta pierwsza chwila, kiedy wróciwszy z teatru w dobrym humorze i zadowolony, trzymając w ręku ogromną gruszkę dla żony, nie zastał jej w salonie, nie zastał również i w gabinecie, aż odnalazł ją w końcu w sypialni, nieszczęśliwą, trzymającą w ręku list, z którego dowiedziała się o wszystkim.
Ona, ta wiecznie zajęta i niezbyt bystra, jak mu się zdawało, Dolly, siedziała nieruchomo z listem w ręku i oczyma pełnymi przerażenia, rozpaczy i gniewu, patrzyła na męża.
– Co to? Co to takiego? – pytała, pokazując list.
I przypominając sobie wszystko, Stiepanowi Arkadiewiczowi, jak to często bywa, nie tyle było przykre samo zajście, ile odpowiedź, jaką dał żonie.
Stiepanowi Arkadiewiczowi zdarzyło się to, co się często zdarza ludziom, gdy udowodni im się niespodziewanie jakiś hańbiący ich bardzo postępek: nie potrafił nadać swej twarzy wyrazu, jakiego wymagała sytuacja, w jakiej znalazł się wobec żony. Zamiast obrazić się, zapierać, prosić o przebaczenie, nic sobie nawet z tego nie robić, wszystko to byłoby daleko lepsze od tego, co on zrobił. Na twarzy jego, najzupełniej mimo woli („refleksy mózgu”, pomyślał Stiepan Arkadiewicz, gdyż lubił bawić się w fizjologię) pojawił się jego zwykły, poczciwy, i dlatego też głupi uśmiech.
Tego głupiego uśmiechu Stiepan Arkadiewicz nie mógł sobie darować. Zobaczywszy ten uśmiech, Dolly drgnęła jakby z bólu fizycznego i ze zwykłą swą gwałtownością wybuchnęła potokiem gwałtownych wymówek i wybiegła z pokoju. Od tej chwili nie chciała widzieć się z mężem.
„Wszystkiemu winien ten głupi uśmiech – myślał Stiepan Arkadiewicz. – Lecz co robić, co robić?” – z rozpaczą powtarzał i nie mógł znaleźć odpowiedzi.
II
Stiepan Arkadiewicz należał do tych ludzi, którzy nie tają przed sobą prawdy, nie mógł oszukiwać się i wmawiać sam sobie, że żałuje swego postępku, nie mógł też teraz czuć wyrzutów sumienia, że on, trzydziestoczteroletni mężczyzna, nie był zakochany w żonie, matce pięciorga żywych i dwojga zmarłych dzieci, w kobiecie o rok tylko młodszej od niego, lecz pomimo to czuł cały ciężar swego położenia i żałował żony, dzieci i siebie. Potrafiłby też lepiej taić swoje postępki przed żoną, gdyby wiedział, ze wiadomość o nich tak fatalnie na nią podziała. Nigdy nie zastanawiał się głębiej nad tą kwestią, lecz jakoś zdawało mu się, że żona od dawna domyśla się, że nie jest jej wierny, i że patrzy na to przez palce. Stiepanowi Arkadiewiczowi zdawało się nawet, że żona, wyczerpana, postarzała przed czasem, nieładna już kobieta, niczym niewyróżniająca się, tylko dobra matka rodziny, powinna być pobłażliwa dla niego z samego poczucia sprawiedliwości. Tymczasem okazało się, że tak nie jest.
„Straszna, straszna historia! – powtarzał Stiepan Arkadiewicz i nie mógł nic wymyślić. – A tak dobrze szło wszystko do tego czasu, tacy byliśmy szczęśliwi! Ona była zadowolona i szczęśliwa dzięki dzieciom, ja nie przeszkadzałem jej w niczym, pozwalając zajmować się domem i dziećmi jak chciała. Co prawda, to niedobrze, że ona była guwernantką w naszym domu, zdecydowanie niedobrze, gdyż jest coś pospolitego, trywialnego w stosunku ze swą guwernantką. Ale z jaką guwernantką! (Stiepan Arkadiewicz przypomniał sobie z przyjemnością czarne żywe oczy mademoiselle Rolland i jej uśmiech). Lecz póki ona była w naszym domu, nie pozwalałem sobie na nic. A najgorzej, że ona już… zupełnie jakby naumyślnie… Lecz co robić, co robić?”
I Stiepan Arkadiewicz nie mógł dać sobie żadnej odpowiedzi, prócz tej ogólnej, którą daje życie na wszystkie najbardziej zawiłe i najtrudniejsze do rozwiązania pytania. Odpowiedź ta brzmi: „trzeba żyć chwilą, tj. zapomnieć się”. Lecz szukać tego zapomnienia we śnie nie można, przynajmniej przed nastąpieniem nocy nie można już wrócić do tej muzyki, którą wygrywały kobiety-karafeczki, trzeba zatem zapomnieć się snem życia.
„Potem to się wszystko okaże” – pomyślał Stiepan Arkadiewicz, wstał, naciągnął szary szlafrok z jedwabną, niebieską podszewką i odetchnąwszy głęboko, zwykłym prędkim krokiem swych ładnie zbudowanych nóg, które z taką łatwością unosiły jego pełne ciało, podszedł do okna, podniósł roletę i głośno zadzwonił. Na odgłos dzwonka wszedł w tej chwili stary przyjaciel, kamerdyner Mateusz, niosąc ubranie, obuwie i depeszę. Zaraz za Mateuszem wszedł golibroda z przyborami do golenia.
– Czy są papiery z biura? – zapytał Stiepan Arkadiewicz, biorąc depeszę i siadając przed lustrem.
– Leżą na stole – odpowiedział Mateusz, patrząc ze współczuciem na swego pana. Po chwili dodał z chytrym uśmiechem: – Właściciel remizy przysyłał.
Stiepan Arkadiewicz nic nie odpowiedział i tylko w lustrze popatrzył na Mateusza. Ze spojrzeń ich, które się spotkały, widać było, że zrozumieli się nawzajem. Stiepan Arkadiewicz zdawał się pytać spojrzeniem: „Po co ty mi to mówisz? Wiesz przecież sam!”.
Mateusz włożył ręce w kieszenie marynarki i nic nie mówiąc, dobrodusznie, z zaledwie dostrzegalnym uśmiechem, popatrzył na swego pana.
– Kazałem przyjść w niedzielę i zapowiedziałem, żeby do niedzieli nie trudzili i pana, i siebie – mówił dalej Mateusz, powtarzając z góry już widocznie przygotowane zdanie.
Stiepan Arkadiewicz domyślił się, że Mateusz chce tylko porozmawiać i zwrócić na siebie jego uwagę, otworzył depeszę, przeczytał ją, poprawiając w myśli poprzekręcane jak zwykle wyrazy, i twarz jego rozjaśniła się.
– Mateuszu, moja siostra Anna Arkadiewna przyjeżdża jutro – odezwał się, wstrzymując na chwilę błyszczącą, pulchną rękę golibrody, który golił mu różową dróżkę na podbródku, między długimi, gęstymi bokobrodami.
– Dzięki Bogu – rzekł Mateusz, dając do zrozumienia tą odpowiedzią, że on również, jak i pan jego, rozumie znaczenie tego przyjazdu, tj. że Anna Arkadiewna, ukochana siostra Stiepana Arkadiewicza, może dopomóc w pogodzeniu się męża z żoną.
– Sama czy z małżonkiem? – zapytał Mateusz.
Stiepan Arkadiewicz nie mógł mówić, gdyż golibroda robił coś właśnie koło jego górnej wargi, podniósł tylko jeden palec do góry.
Mateusz w lustrze kiwnął głową.
– Sama. Czy na górze przygotować?
– Zapytaj Darię Aleksandrownę, gdzie ona rozkaże.
– Darię Aleksandrownę?… – jakby z powątpiewaniem powtórzył Mateusz.
– Tak, powiedz jej. Weź tę depeszę, oddaj jej i spytaj się, jakie wyda polecenia.
„Chcesz spróbować!” – pomyślał Mateusz, lecz odpowiedział tylko: – Słucham.
Stiepan Arkadiewicz już się umył, uczesał i zaczynał się już ubierać, gdy Mateusz, stąpając powoli skrzypiącymi butami, z depeszą w ręku, wszedł do pokoju. Golibrody już nie było.
– Daria Aleksandrowna kazała powiedzieć, że wyjeżdża. Niechaj robią, jak się panu podoba – rzekł, śmiejąc się oczyma i, włożywszy ręce w kieszenie, przechylił głowę na bok i zaczął się przyglądać swemu panu.
Stiepan Arkadiewicz na razie nic nie odpowiedział, dopiero po chwili na ładnej jego twarzy pokazał się uśmiech, w którym odbijała się dobroć i smutek.
– No, i cóż, Mateuszu? – zapytał, kiwając głową.
– E, jakoś to będzie, panie! – odpowiedział Mateusz.
– Jakoś to będzie?
– Ma się rozumieć!
– Tak myślisz? A tam kto? – zapytał Stiepan Arkadiewicz, usłyszawszy za drzwiami szelest kobiecego ubrania.
– To ja – odezwał się twardy, lecz przyjemny głos kobiecy i zza drzwi wysunęła się surowa, ospowata twarz niańki, Matrieny Filemonowny.
– Cóż tam takiego, Matrieno? – zapytał Stiepan Arkadiewicz, podchodząc ku niej.
Pomimo tego, że cała wina leżała po stronie Stiepana Arkadiewicza i że on sam przyznawał się do tego, wszyscy w domu, nawet niańka, główna przyjaciółka Darii Aleksandrowny, trzymali jego stronę.
– Cóż tam takiego? – powtórzył niechętnie.
– Idź pan jeszcze raz przepraszać. Jak Bóg da. Męczy się biedaczka tak, że aż żal bierze patrzeć na nią, o, i w domu wszystko do góry nogami. Zlituj się nad dziećmi, panie. Niech pan przeprosi. Cóż robić…
– Kiedy mnie nie przyjmie…
– Ty, panie, w każdym razie zrób swoje. Pan Bóg jest miłosierny, do Niego się módl, panie, do Niego.
– No dobrze, idźcie już, Matrieno – odpowiedział Stiepan Arkadiewicz, oblewając się rumieńcem. – Podaj ubranie – zwrócił się do Mateusza i energicznym ruchem zdjął z siebie szlafrok.
Mateusz trzymał już przygotowaną koszulę i z widoczną przyjemnością włożył ją na pulchne i starannie pielęgnowane ciało swego pana.
III
Skończywszy się ubierać, Stiepan Arkadiewicz skropił się perfumami, poprawił mankiety i kołnierzyk koszuli, zręcznie porozmieszczał po kieszeniach papierosy, pugilares, zapałki, zegarek z podwójną złotą dewizką i brelokami, zmiął w ręku chustkę i czując, że jest czysty, zdrowy i fizycznie wesoły, pomimo swego nieszczęścia, kołysząc się z lekka na nogach, wyszedł do jadalnego pokoju, gdzie już czekała na niego kawa, a obok niej listy i dokumenty z biura.
Obłoński wziął się do czytania listów. Jeden z nich był bardzo nieprzyjemny, od kupca, który chciał nabyć las w majątku żony. Las ten trzeba było koniecznie sprzedać, lecz chwilowo, do czasu pogodzenia się z żoną, nie mogło o tym być mowy. Najnieprzyjemniejsza zaś była ta okoliczność, że za pogodzeniem się z żoną przemawiał pieniężny interes. Myśl, że kierując się interesem i chęcią sprzedania lasu, stara się o przebaczenie żony, obrażała Stiepana Arkadiewicza.
Przeczytawszy list, przysunął do siebie papiery biurowe, prędko przejrzał dwie sprawy, dużym ołówkiem robiąc na nich parę uwag, i zaczął pić kawę. Popijając wolno kawę z filiżanki, Stiepan Arkadiewicz rozwinął jeszcze wilgotną poranną gazetę i z uwagą oddał się lekturze.
Obłoński prenumerował i czytywał liberalną gazetę, niezbyt skrajną, lecz o takiej tendencji, której trzymała się większość. I pomimo tego, że ani nauka, ani sztuka, ani polityka nie interesowały go właściwie, jednak w tych sprawach trzymał się stale poglądów, których trzymała się większość i jego dziennik. Poglądy te zmieniał tylko wtedy, gdy zmieniała je większość; zresztą, nie on je zmieniał, one same zmieniały się w nim powoli.
Obłoński nie wybierał ani kierunków, ani poglądów, lecz te kierunki i poglądy same przychodziły do niego, zupełnie tak samo, jak nie wybierał fasonu kapelusza lub kroju surduta, lecz używał tych, które wszyscy nosili. Mieć zaś pewne poglądy, dla niego, obracającego się w pewnych sferach, odczuwającego potrzebę pewnej działalności umysłowej, potrzebę rozwijającą się w wieku dojrzałym, było tak samo konieczne, jak mieć kapelusz. Jeśli istniał jakikolwiek powód, dla którego kierunek postępowy bardziej mu przypadał do gustu, niż konserwatywny, którego trzymało się również wiele osób z jego sfery, to powód ten nie leżał w tym, że Stiepan Arkadiewicz uważał kierunek postępowy za rozumniejszy, lecz w tym, że pasował bardziej do trybu życia Stiepana Arkadiewicza. Postępowa partia twierdziła, że w Rosji wszystko jest złe, i rzeczywiście, Stiepan Arkadiewicz miał dużo długów, a pieniędzy faktycznie brakowało mu zawsze. Postępowa partia mówiła, że małżeństwo jest instytucją przestarzałą, i że koniecznie należy ją zmienić. I rzeczywiście, życie rodzinne dawało niezbyt wiele przyjemności Stiepanowi Arkadiewiczowi i zmuszało go do kłamstwa i wybiegów, tak niezgodnych z jego naturą. Postępowa partia mówiła, czyli, wyrażając się ściślej, kazała się domyślać, że religia jest niczym innym, jak tylko hamulcem dla barbarzyńskiej części ludności, i rzeczywiście, Stiepan Arkadiewicz nie mógł wytrzymać bez bólu w nogach nawet niedługiego nabożeństwa, i nie mógł zrozumieć, na co są potrzebne te wszystkie straszne i wzniosłe twierdzenia o tamtym świecie, kiedy jemu i na tym było bardzo wesoło. Jednocześnie Stiepanowi Arkadiewiczowi, lubiącemu pożartować, sprawiało przyjemność odezwać się czasami, że jeśli ktoś pyszni się swym pochodzeniem, to nie powinien zatrzymywać się na Ruryku i wyrzekać się protoplasty swego rodu. W taki sposób kierunek postępowy stał się nałogiem Stiepana Arkadiewicza, który lubił swój dziennik jak cygaro po obiedzie, za ten lekki zawrót głowy, jaki mu sprawiały jego teorie. I dzisiaj ze zwykłą przyjemnością przeczytał artykuł wstępny, dowodzący, że za naszych czasów zupełnie bez powodu powstaje krzyk, jakoby radykalizm zagrażał pochłonięciem konserwatywnych elementów i jakoby rząd obowiązany był przedsięwziąć środki ku zdławieniu hydry rewolucjonizmu, ponieważ – przeciwnie – zdaniem pisma niebezpieczeństwo polega na mniemanej hydrze rewolucyjnej, a w uporze tradycji, hamującej prawdziwy postęp itd. Stiepan Arkadiewicz przeczytał też i drugi artykuł, o tematyce ekonomicznej, w którym była mowa o Benthamie i Millu, i w którym odzywano się z przekąsem o ministerstwie. Z wrodzoną sobie bystrością Stiepan Arkadiewicz pojmował znaczenie każdej kąśliwej uwagi, przez kogo, pod czyim adresem i z jakiego powodu była wypowiedziana, i jak zwykle, sprawiało mu to pewną przyjemność. (Lecz dzisiaj przyjemność tę zatruwało wspomnienie rad Matrieny Filemonowny i tego, że w domu nie wszystko idzie jak najlepiej). Przeczytał też i o tym, że hrabia Benst wyjechał podobno do Wiesbadenu, i o tym, że nie ma już więcej na świecie siwych włosów, i o sprzedaży karety, lecz wiadomości te nie dostarczyły mu zwykłego ironicznego zadowolenia.
Skończywszy gazetę, drugą filiżankę kawy i kołacz z masłem, Stiepan Arkadiewicz wstał od stołu, strzepnął okruchy kołacza z kamizelki i odetchnąwszy, uśmiechnął się wesoło, nie dlatego, żeby nie miał nic przykrego na myśli – wesoły uśmiech wywołało dobre trawienie. Lecz ten wesoły uśmiech zaraz przypomniał mu o wszystkim i Stiepan Arkadiewicz zamyślił się.
Dwa dziecinne głosy dały się słyszeć za drzwiami – ojciec poznał głos Griszy, młodszego syna, i Tani, starszej córeczki – dzieci coś niosły i upuściły to.
– Mówiłam, że na dach nie można sadzać pasażerów! – krzyczała po angielsku dziewczynka. – Masz, zbieraj teraz!
– Wszystko idzie do góry nogami – pomyślał Stiepan Arkadiewicz – dzieci same biegają. – I podszedłszy do drzwi, zawołał na nie. Dzieci postawiły szkatułkę, która miała przedstawiać powóz, i przybiegły do ojca.
Dziewczynka, jego ulubienica, wbiegła śmiało, objęła ojca za szyję i śmiejąc się, zawisła na niej, ciesząc się jak zawsze, ze znanego sobie zapachu perfum, który się roznosił od ojcowskich bokobrodów. Pocałowawszy go w końcu w zaczerwienioną na skutek pochylenia twarz, na której w tej chwili odbijała się miłość ojcowska, dziewczynka odjęła ręce i chciała biec z powrotem, lecz ojciec zatrzymał ją.
– Jak tam mamusia? – zapytał, gładząc delikatną szyjkę dziewczynki. – Jak się masz? – rzekł, uśmiechając się do witającego się z nim chłopca.
Stiepan Arkadiewicz wiedział o tym dobrze, że mniej kocha chłopca i zawsze starał się być jednakowy dla dzieci. Lecz chłopczyk zawsze odczuwał to i nie odpowiedział uśmiechem na oziębły uśmiech ojca.
– Mama? Wstała… – odpowiedziała dziewczynka.
Stiepan Arkadiewicz westchnął. „Więc znów nie spała całą noc”.
– Cóż, czy wesoła?
Dziewczynka wiedziała, że ojciec poróżnił się z matką i że matka nie mogła być wesoła, a ojciec powinien wiedzieć o tym i że tylko udaje, pytając o to z takim lekceważeniem. Zarumieniła się więc za ojca, który natychmiast zrozumiał to i także się zarumienił.
– Nie wiem – odpowiedziała. – Mama nie kazała się uczyć, ale kazała iść na spacer do babci z miss Hull.
– No, więc idź, Taniusiu moja. Poczekaj tylko, małą chwilkę – odrzekł ojciec, przytrzymując ją i gładząc po delikatnej rączce, po czym zdjął z kominka postawione tam wczoraj pudełko z cukierkami i dał jej dwa, które najbardziej lubiła: czekoladkę i pomadkę.
– Dla Griszy? – zapytała dziewczynka, pokazując na czekoladkę.
– Tak, tak – i pogłaskawszy ją jeszcze po obnażonej szyjce, Stiepan Arkadiewicz pocałował córkę we włosy i pozwolił odejść.
– Kareta czeka – zameldował Mateusz. – I jakaś kobieta z prośbą – dodał po chwili.
– Czy długo już czeka? – zapytał Stiepan Arkadiewicz.
– Z pół godzinki.
– Mówiłem ci już tyle razy, żeby natychmiast meldować.
– Muszę przecież dać panu czas wypić kawę – odpowiedział Mateusz tym przyjacielsko-hardym tonem, na który gniewać się niepodobna.
– Proś więc prędzej – rzekł Obłoński, marszcząc się z niezadowoleniem.
Prosząca, żona sztabskapitana Kalinina, miała prośbę bezsensowną, której w żaden sposób nie można było spełnić, lecz Obłoński swym zwyczajem posadził ją, wysłuchał, nie przerywając całego jej opowiadania, udzielił jej szczegółowej rady, do kogo i w jaki sposób ma się zwrócić, i nawet napisał jej swym rozwlekłym, pięknym, wyraźnym pismem bilecik do jednego ze swych znajomych, który mógł jej trochę dopomóc.
Gdy sztabskapitanowa odeszła, Stiepan Arkadiewicz wziął kapelusz i, zatrzymawszy się na progu, zaczął sobie przypominać, czy nie zapomniał o czymś. Okazało się, że nie zapomniał o niczym, prócz tego, że chciał zapomnieć o żonie.
„Ach, tak! – opuścił głowę i piękna twarz jego przyjęła wyraz smutku. – Iść czy nie iść?” – mówił sam do siebie. I wewnętrzny głos mówił mu, że iść nie ma potrzeby, że prócz fałszu nic z tego nie wyniknie, że nie ma sposobu, aby poprawić ich stosunki, gdyż nie sposób uczynić ją znowu pociągającą i wzbudzającą miłość, lub jego zrobić starcem niezdolnym do kochania. Nic więcej nie mogło wyniknąć z tego prócz kłamstwa i fałszu, a kłamstwem i fałszem Stiepan Arkadiewicz brzydził się.
„Przecież kiedyś trzeba to zrobić, gdyż nie może tak być zawsze” – pomyślał Stiepan Arkadiewicz, starając się dodać sobie odwagi, po czym wyprostował się, wyjął papierosa, zapalił, pociągnął dwa razy i rzucił go w popielniczkę z masy perłowej, w kształcie muszli, po czym prędkim krokiem przeszedł salon i otworzył drugie drzwi do sypialni żony.
IV
Daria Aleksandrowna w białym kaftanie i ze spiętym z tyłu głowy warkoczem z rzadkich już, lecz kiedyś gęstych i przepięknych włosów, z zapadniętą, chudą twarzą, i z dużymi oczyma, w których malował się przestrach, stała pośród rzeczy porozrzucanych po pokoju, koło otwartej komody, w której czegoś przed chwilą szukała. Usłyszawszy kroki męża, odwróciła głowę, patrząc na drzwi i na próżno starając się nadać twarzy surowy i pogardliwy wyraz, czuła mimo woli, że boi się i jego, i mającego nastąpić spotkania. Przed chwilą chciała zrobić to, co chciała już robić dziesięć razy w ciągu tych trzech dni: odłożyć rzeczy swoje i dzieci, które chciała zabrać ze sobą do matki, lecz znów nie mogła zdecydować się na to. Ale teraz, tak jak poprzednio, mówiła sobie, że stan taki dłużej trwać nie może, że powinna cokolwiek przedsięwziąć, ukarać, zawstydzić go, zemścić się choć małą cząstką tego bólu, który on jej zadał. Wciąż jeszcze mówiła, że odejdzie od niego, lecz czuła, że to jest niemożliwe, gdyż nie mogła odwyknąć od uważania go za swego męża i od kochania go. Prócz tego czuła, że jeśli tutaj, w swoim własnym domu, zaledwie dawała sobie rady z pięciorgiem dzieci, to i jej, i dzieciom będzie jeszcze gorzej wszędzie, dokąd ona razem z nimi wszystkimi się przeniesie. I tak już w ciągu tych trzech dni najmłodszy zachorował, gdyż nakarmiono go złym rosołem, a reszta wczoraj prawie nie jadła obiadu. Dolly uznawała, że porzucać domu mężowskiego w żaden sposób nie można, lecz wciąż oszukiwała samą siebie, układając rzeczy i udając, że odjeżdża.
Ujrzawszy męża, Dolly zapuściła znów ręce w komodę, udając, że czegoś szuka, i obejrzała się na niego dopiero wtedy, gdy Stiepan Arkadiewicz już zupełnie podszedł ku niej. Lecz jej twarz, której chciała nadać stanowczy i surowy wyraz, zdradzała przestrach i cierpienie.
– Dolly! – odezwał się mąż cichym i bojaźliwym głosem, wsunąwszy głowę między ramiona i starając się nadać sobie wzbudzający litość i pokorny wygląd, lecz mimo to twarz jego jaśniała świeżością i zdrowiem.
Dolly jednym rzutem oka obrzuciła od stóp do głów jaśniejącą zdrowiem i świeżością postać męża. „Tak, on jest szczęśliwy i zadowolony! – pomyślała. – A ja?… i ta wstrętna dobroć, za którą wszyscy go tak lubią i chwalą – ja nienawidzę go za tę właśnie dobroć” – pomyślała i zacięła usta, przy czym mięśnie prawego policzka zaczęły jej drgać.
– Co panu potrzeba? – odezwała się prędkim, nie swoim, piersiowym głosem.
– Dolly! – powtórzył Stiepan Arkadiewicz drżącym głosem. – Anna przyjedzie dzisiaj.
– Cóż mnie to obchodzi? Ja jej nie mogę przyjmować! – zawołała.
– Lecz przecież trzeba, Dolly…
– Proszę stąd odejść! – nie patrząc na męża krzyknęła, i zdawało się, że krzyk ten spowodowany jest przez ból fizyczny.
Stiepan Arkadiewicz mógł być spokojny, gdy myślał o żonie, mogło mu się zdawać, że „jakoś to będzie”, jak się wyrażał Mateusz, i mógł spokojnie czytać gazetę i pić kawę. Lecz gdy zobaczył jej zmęczoną, zbolałą twarz, gdy usłyszał jej głos, w którym słyszeć się dawało poddanie się losowi i rozpacz, coś go ścisnęło w gardle i w oczach stanęły mu łzy.
– Mój Boże! Co ja narobiłem! Dolly! Na miłość boską!… Przecież… – nie mógł mówić dłużej, łkanie ścisnęło mu gardło.
Dolly zamknęła szufladę i spojrzała na męża.
– Dolly, cóż ja mogę powiedzieć?… Chyba to tylko, abyś mi przebaczyła… Zważ tylko sama, czy dziewięć lat pożycia nie może okupić chwili, chwili…
Ona spuściła oczy i słuchała, co on jej powie, i zdawała się błagać go, aby ją w jakikolwiek sposób przekonał.
– Chwili zapomnienia… – wymówił Stiepan Arkadiewicz i chciał mówić dalej, lecz Dolly, usłyszawszy ten wyraz, znów zacisnęła wargi jakby z bólu fizycznego i mięsień prawego policzka znów jej zaczął drgać.
– Proszę wyjść, proszę stąd wyjść! – krzyknęła jeszcze przeraźliwiej. – I proszę mi nie mówić nic więcej o swych chwilach zapomnienia i o swych…
Chciała wyjść, lecz potknęła się i musiała uchwycić za poręcz krzesła, żeby nie upaść. Twarz jej rozszerzyła się, wargi nadęły, a oczy napełniły się łzami.
– Dolly – odezwał się znowu mąż, który już płakał – na miłość boską, pomyśl o dzieciach, one przecież nic nie zawiniły! Ja jestem winien, mnie ukarz, każ mi odkupić moją winę, gotów jestem uczynić wszystko, co tylko będę mógł. Winien jestem, wiem o tym, i wyrazić nawet nie mogę, w jakim stopniu! No, Dolly, przebacz mi!
Dolly usiadła. Słyszał jej głośny i ciężki oddech i żal mu jej było niewypowiedzianie. Parę razy chciała zacząć mówić, lecz nie mogła; on czekał.
– Ty pamiętasz o dzieciach, żeby bawić się z nimi, a ja pamiętam naprawdę i wiem, że one zmarnują się teraz – odrzekła i widoczne było, że powtórzyła jedno z tych zdań, które w ciągu tych trzech dni nieraz musiała mówić sama do siebie.
Powiedziała mu „ty” i on, z wdzięcznością spojrzawszy na nią, chciał się zbliżyć i ująć ją za rękę, lecz ona ze wstrętem odsunęła się od niego.
– Ja pamiętam o dzieciach i dlatego wszystko, co tylko będę mogła uczynić, uczynię, żeby je ratować. Lecz sama jeszcze nie wiem, jak postąpię, gdyż nie wiem, w jakim przypadku mam je uważać za uratowane: czy wtedy, gdy wywiozę je od ojca, czy też wtedy, gdy zostawię je z przewrotnym, tak, z przewrotnym ojcem… Powiedz pan sam, czy po tym, co zaszło, możemy żyć razem? Czy to byłoby możliwe? Sam pan powiedz, czy to byłoby możliwe? – powtarzała podnosząc głos. – Po tym, jak mój mąż, ojciec mych dzieci, nawiązuje stosunek miłosny z guwernantką swych dzieci…
– Więc cóż robić? Cóż robić? – powtarzał smutno, sam nie wiedząc, co mówi, i coraz niżej i niżej pochylając głowę.
– Wzbudzasz pan we mnie wstręt i obrzydzenie! – zawołała, gorączkując się coraz bardziej. – Pańskie łzy to woda! Nigdy mnie pan nie kochał; nie ma w panu ani serca, ani szlachetności! Jesteś pan wstrętny dla mnie i obcy, tak, obcy zupełnie! – głosem pełnym bólu i uporu powtórzyła ten bolesny dla siebie wyraz „obcy”.
On patrzył na nią i upór, który odbijał się na jej twarzy, przeraził i zadziwił go. Nie rozumiał tego, że współczucie, jakie okazywał, drażni ją, gdyż widziała w nim tylko litość nad sobą, a nie miłość. „Ona nienawidzi mnie i nie przebaczy mi” – pomyślał sobie.
Nagle w drugim pokoju zapłakało dziecko. Daria Aleksandrowna zaczęła się przysłuchiwać i twarz jej złagodniała.
Przez parę sekund zdawała się namyślać, jakby nie zdając sobie na razie sprawy, gdzie się znajduje i co ma robić, wreszcie wstała i skierowała się ku drzwiom.
„Kocha przecież moje dziecko… – pomyślał Stiepan Arkadiewicz, zauważywszy zmianę, jaką krzyk dziecka wywołał na jej obliczu – moje dziecko, więc jakże może mnie nienawidzić?”
– Dolly, jeszcze jedno słowo – odezwał się, idąc za nią.
– Jeśli pan pójdziesz za mną, zawołam służbę i dzieci! Niech wszyscy wiedzą, żeś pan podły! Ja wyprowadzam się dzisiaj, a pan zostań tutaj razem ze swoją kochanką!
Powiedziawszy to, Daria Aleksandrowna wyszła i zatrzasnęła drzwi za sobą.
Stiepan Arkadiewicz westchnął, obtarł twarz i powoli wyszedł z pokoju. „Mateusz powiada, że jakoś to będzie, ale jak? Mnie nie wydaje się to możliwe. Ach, jakie to wszystko jest przykre i jak ona ordynarnie wykrzykiwała” – mówił sam do siebie, przypominając sobie krzyk żony i wyrazy: „podły” i „kochanka”. „Dziewczynki zapewne słyszały! Strasznie ordynarnie!” – Stiepan Arkadiewicz postał parę chwil, obtarł oczy i wyprostowawszy się, wyszedł z pokoju.
Był piątek i w jadalni stary zegarmistrz Niemiec nakręcał zegar. Obłoński przypomniał sobie swój żart o łysym zegarmistrzu, „że Niemiec sam był nakręcony na całe życie, aby nakręcać zegary”, i uśmiechnął się. Lubił dobry żart. „A może być, że jakoś to będzie! Niezłe powiedzenie: jakoś to będzie! – pomyślał. – Trzeba to będzie opowiedzieć komuś”.
– Mateuszu! – zawołał. – Przygotujcie z Marią w gościnnym pokoju wszystko dla Anny Arkadiewny! – wydał polecenie Mateuszowi.
– Słucham.
Stiepan Arkadiewicz włożył futro i wyszedł na ganek.
– Czy pan będzie na obiedzie w domu? – zapytał Mateusz, wyprowadzając go.
– Nie wiem jeszcze. Weź na wydatki domowe – rzekł, wyjmując dziesięć rubli z pugilaresu. – Czy wystarczy?
– Musi wystarczyć – odpowiedział Mateusz, zatrzaskując drzwiczki od karety i cofając się na ganek.
Tymczasem Daria Aleksandrowna, uspokoiwszy dziecko i domyśliwszy się po turkocie karety, że mąż już odjechał, powróciła do sypialni. Było to jedyne miejsce, w którym mogła zapomnieć o domowych kłopotach, a miała ich zawsze tyle na głowie, gdy tylko na chwilę wyszła. Już i teraz, w ciągu tych paru chwil spędzonych w dziecinnym pokoju, Angielka i Matriena Filemonowna zdążyły zadać jej parę pytań, na które z odpowiedzią nie można było zwlekać i na które tylko ona mogła dać odpowiedź: „Co włożyć dzieciom na spacer? Czy dać im mleka? Czy trzeba posłać po drugiego kucharza?”.
– Ach, dajcie mi święty spokój! – odpowiedziała i wróciła do sypialni, gdzie siadła na tym samym miejscu, na którym siedziała podczas rozmowy z mężem. Załamała wychudzone ręce, z których kościstych palców opadały pierścionki, i zaczęła przypominać sobie niedawną rozmowę, jaką miała z mężem.
„Wyjechał, lecz co z nią zrobił? – myślała. – Czyżby ciągle jeszcze się z nią widywał? Nie, nie, przebaczyć mu nie mogę. Nawet jeśli pozostaniemy w jednym domu, będziemy sobie obcy, na zawsze obcy! – powtórzyła, kładąc znowu nacisk na ten straszny dla niej wyraz. – A ja go tak kochałam, mój Boże, tak kochałam!… A czyż nie kocham go jeszcze i teraz? Czyż nie kocham go jeszcze bardziej niż przedtem? A najbardziej mnie przestrasza…” – lecz nie miała czasu dokończyć, gdyż Matriena Filemonowna stanęła w drzwiach.
– Może pani każe posłać po mego brata? – zapytała. – On potrafi ugotować obiad. Bo znów, tak jak wczoraj, dzieci nie będą nic jadły aż do szóstej godziny.
– Dobrze, zaraz przyjdę i wydam polecenia. Czy poszedł ktoś po świeże mleko?
I Daria Aleksandrowna oddała się cała codziennym sprawom i w nich ukoiła swój ból na jakiś czas.
V
Stiepan Arkadiewicz w szkole uczył się dobrze dzięki swym zdolnościom, lecz był leniwy i dokazywał, dlatego też skończył ją jako jeden z ostatnich uczniów. Lecz pomimo hulaszczego życia, niewysokiej rangi i dość młodych lat, miał dość zaszczytną posadę naczelnika jednego z rosyjskich urzędów, z którą była związana znaczna pensja. Posadę tę dostał przez męża swej siostry Anny, Aleksieja Aleksandrowicza Karenina, zajmującego jedno z ważniejszych miejsc w ministerstwie, do którego należało biuro Obłońskiego. Lecz gdyby Karenin nie dał swemu szwagrowi tego miejsca, to, za protekcją setki innych osób: braci, sióstr, krewnych, kuzynów, wujów i ciotek, Stiepan Arkadiewicz byłby dostał tę posadę lub inną, z taką samą pensją w wysokości sześciu tysięcy rubli, które mu były koniecznie potrzebne, gdyż interesy jego, pomimo znacznego majątku żony, nie były w najlepszym stanie.
Połowa Moskwy i Petersburga była w pokrewieństwie lub przyjaźni ze Stiepanem Arkadiewiczem. Obłoński urodził się w sferze ludzi, którzy byli i stali się silnymi świata tego. Jedna trzecia działaczy państwowych, obecnie już starców, była kiedyś w przyjaźni z jego ojcem i znała go jeszcze, kiedy był dzieckiem. Druga część była z nim na „ty”, a trzecią stanowili dobrzy znajomi, a zatem ci, którzy mogli rozdawać dary tego świata pod postacią posad, dzierżaw, koncesji itp., wszyscy byli jego przyjaciółmi i nie mogli o nim zapomnieć, jako o jednym ze swoich. Obłoński nie potrzebował nawet starać się tak bardzo o dobrą posadę, trzeba było tylko nie odmawiać, nie zazdrościć, nie kłócić się, nie obrażać, czego on zresztą nigdy przez swą wrodzoną dobroć nie czynił. Roześmiałby się, gdyby mu powiedziano, że nie dostanie posady z pensją, która mu jest potrzebna, tym bardziej, że nie żądał nawet nic nadzwyczajnego, chciał tylko mieć to samo, co mieli jego rówieśnicy, a zajmować tego rodzaju stanowisko mógł nie gorzej, niż ktokolwiek inny.
Stiepana Arkadiewicza lubili ci, którzy go znali, nie tylko za jego dobre serce, wesołe usposobienie i niepodlegającą najmniejszej wątpliwości uczciwość, lecz w nim samym, w jego postawie, w błyszczących oczach, w czarnych brwiach i włosach, w rumianej twarzy, było coś, co usposabiało przyjaźnie i rozweselająco ludzi mających z nim jakąkolwiek styczność. „Aha! Stiwa! Obłoński! Jak się miewasz?” – prawie zawsze z uśmiechem zadowolenia odzywał się każdy przy spotkaniu z nim. Jeśli i zdarzyło się niekiedy, że po rozmowie z nim okazało się, że nic tak szczególnie przyjemnego nie zaszło, to pomimo to, drugiego, trzeciego dnia, przy spotkaniu z nim, każdy cieszył się znowu tak samo.
Będąc już trzeci rok naczelnikiem jednego z urzędów w Moskwie, Stiepan Arkadiewicz pozyskał, prócz miłości, głębokie uznanie swych kolegów, podwładnych, przełożonych i wszystkich, którzy tylko mieli z nim do czynienia. Główne zalety Stiepana Arkadiewicza, które wyrobiły mu ogólne poważanie, polegały, po pierwsze, na wielkiej wyrozumiałości dla ludzi, podstawą której była ogromna znajomość swych własnych wad; po drugie, na zupełnym liberalizmie, nie tym, o którym czytał w dziennikach, lecz tym, który miał we krwi i który sprawiał, że zupełnie jednakowo obchodził się ze wszystkimi, nie zwracając uwagi na ich stan majątkowy i pochodzenie; i po trzecie, co było najważniejsze, na najzupełniej obojętnym traktowaniu swego zajęcia, wskutek czego nigdy nie unosił się i nie popełniał żadnych omyłek.
Przyjechawszy do biura, Stiepan Arkadiewicz, poprzedzany przez szwajcara, przeszedł do swego gabinetu, włożył mundur i wszedł do sali posiedzeń. Wszyscy pisarze i urzędnicy wstali i oddali mu ukłon. Stiepan Arkadiewicz prędkim krokiem, jak zwykle, podszedł do swego miejsca, podał rękę wszystkim członkom i usiadł przy stole.
Pożartowawszy i porozmawiawszy tyle, ile wypadało, Stiepan Arkadiewicz zabrał się do roboty. Nikt nie umiał lepiej od niego zachować tej granicy swobody, prostoty i urzędowej powagi, która jest tak potrzebna w każdej wspólnej pracy.
Sekretarz, uprzejmie i z szacunkiem należnym zwierzchnikowi, zbliżył się z papierami pod pachą i odezwał się poufałym i liberalnym tonem, wprowadzonym w biurze przez Stiepana Arkadiewicza:
– Nareszcie otrzymaliśmy odpowiedź od penzeńskiego rządu gubernialnego. Oto może pan będzie łaskaw…
– Otrzymaliśmy wreszcie? – odezwał się Stiepan Arkadiewicz, odkładając na bok papier. – No, panowie… – i posiedzenie rozpoczęło się.
„Gdyby oni wiedzieli – myślał Stiepan Arkadiewicz, pochyliwszy poważnie głowę podczas referowania sprawy – że ich prezes pół godziny temu wyglądał jak chłopiec, którego mają ukarać” – i oczy jego śmiały się podczas odczytywania referatu. Posiedzenie powinno było trwać do drugiej bez przerwy; o drugiej przerwa i śniadanie.
Jeszcze nie było drugiej godziny, gdy duże szklane drzwi otworzyły się i ktoś chciał wejść. Wszyscy członkowie, uradowani z chwilowej przerwy, zaczęli spoglądać ku drzwiom, lecz woźny, stojący na korytarzu, nie wpuścił przybysza i zamknął drzwi.
Gdy przeczytano całą sprawę, Stiepan Arkadiewicz wstał, przeciągnął się i, składając hołd liberalnym czasom, jeszcze w sali wyjął papierosa i skierował się ku swemu gabinetowi. Dwaj jego koledzy: stary Nikityn i kamerjunkier1 Hryniewicz, wyszli razem z nim.
– Po śniadaniu zdążymy skończyć – rzekł Stiepan Arkadiewicz.
– Ma się rozumieć – odpowiedział Nikityn.
– A jednak ten Fomin zdaje się być porządnym łotrem – odezwał się Hryniewicz o jednej z osób biorących udział w sprawie, którą właśnie przed chwilą rozpatrywano.
Stiepan Arkadiewicz skrzywił się, dając tym Hryniewiczowi do zrozumienia, że nie wypada przedwcześnie wypowiadać swego zdania, i nic mu nie odpowiedział.
– Kto tu wchodził? – zapytał się szwajcara.
– Na chwilę się tylko odwróciłem i zaraz ktoś wszedł bez pytania. Mówił, że chce się widzieć z panem prezesem. Powiedziałem mu – jak wszyscy wyjdą…
– Gdzież on jest?
– Wyszedł chyba do sieni, bo przedtem ciągle chodził tutaj. – Oto i on! – zawołał woźny, pokazując na barczystego mężczyznę z kędzierzawą brodą, który, nie zdejmując barankowej czapki, prędko i lekko wbiegł po wytartych stopniach kamiennych schodów. Jakiś urzędnik, schodzący na dół z teczką pod pachą, popatrzył z niechęcią na nogi biegnącego, a potem pytająco obejrzał się na Obłońskiego.
Stiepan Arkadiewicz stał nad schodami. Jego uśmiechnięta twarz, wychylająca się z haftowanego kołnierza munduru, uśmiechnęła się jeszcze bardziej, gdy ujrzał biegnącego.
– Lewin, jak się masz! – zawołał, przyglądając się Lewinowi, który właśnie podchodził do niego. Na twarzy Stiepana Arkadiewicza ukazał się przyjacielski, trochę ironiczny uśmiech. – I nie wstydziłeś się odnaleźć mnie w tej jaskini? – pytał Stiepan Arkadiewicz, nie poprzestając na uścisku ręki i całując swego przyjaciela. – Dawno przyjechałeś?
– Dopiero co przyjechałem i chciałem bardzo zobaczyć się z tobą – odpowiedział Lewin nieśmiało, oglądając się z gniewem i niepokojem.
– No, chodźmy do gabinetu – przerwał mu Stiepan Arkadiewicz, znając dobrze dziwną nieśmiałość przyjaciela, po czym wziął go za rękę i pociągnął za sobą, jakby ochraniając od grożących mu niebezpieczeństw.
Obłoński był na „ty” prawie ze wszystkimi swymi znajomymi: z sześćdziesięcioletnimi starcami, dwudziestoletnimi chłopcami, aktorami, ministrami, kupcami, generałami-adiutantami, do tego stopnia, że bardzo wielu spomiędzy tych, którzy z nim byli na „ty”, stali na dwóch krańcowych szczeblach społecznej drabiny i zdziwiliby się zapewne bardzo, gdyby się dowiedzieli, że przez Obłońskiego mają coś wspólnego z sobą. Był na „ty” z każdym, z kim pił szampana – a pijał szampana ze wszystkimi – i dlatego, spotykając się w obecności swych podwładnych, ze swymi przynoszącymi wstyd „ty”, jak nazywał w żartach wielu swych przyjaciół, Stiepan Arkadiewicz, ze zwykłym sobie taktem, umiał zmniejszać niemiłe wrażenie swoich podwładnych. Lewin nie należał do tych „ty”, których wypadało się wstydzić, lecz Obłoński domyślał się, że Lewinowi się zdaje, iż on – Obłoński – wobec podwładnych nie chce pokazywać swych bliskich stosunków z nim i dlatego Stiepan Arkadiewicz pospieszył się i wprowadził go do swego gabinetu.
Lewin był prawie rówieśnikiem Obłońskiego i był z nim na „ty” nie z samego tylko szampana, lecz jako jego kolega i przyjaciel jeszcze z lat dziecinnych. Lubili się nawzajem, pomimo różnicy charakterów i upodobań, jak lubią się przyjaciele, którzy spędzili razem młode lata. Lecz pomimo tego, jak często się zdarza między ludźmi, którzy obrali różne pola działalności, każdy z nich, chociaż uznawał działalność drugiego, to w głębi duszy pogardzał nią. Każdemu z nich zdawało się, że ten tryb życia, który on sam pędzi, jest jedynie właściwy, a życie jego przyjaciela to tylko widmo życia. Obłoński, patrząc na Lewina, nie mógł zataić lekkiego uśmiechu – tyle razy widział go już przyjeżdżającego do Moskwy ze wsi, gdzie Lewin pracował nad czymś, lecz nad czym, tego Stiepan Arkadiewicz nie mógł nigdy dobrze zrozumieć, a zresztą i niewiele go to obchodziło. Lewin, przyjeżdżając do Moskwy, bywał zawsze bardzo roztargniony, zawsze spieszył się bardzo, był nieśmiały i nieśmiałość ta rozdrażniała go, wskutek czego wyjawiał zwykle najzupełniej nowe poglądy na wszystko, przeważnie takie, których najmniej można się było spodziewać po nim. Z poglądów tych Stiepan Arkadiewicz śmiał się zawsze i lubił je bardzo. Również i Lewin w głębi duszy pogardzał miejskim trybem życia swego przyjaciela i jego pracą biurową, gdyż uważał ją za najzupełniej zbyteczną na świecie i śmiał się z niej. Lecz cała różnica polegała na tym, że Obłoński, postępując tak, jak wszyscy postępowali, śmiał się z przekonania i był pewny siebie, Lewin zaś nie był pewny siebie i dlatego śmiał się czasami z gniewem.
– Od dawna już czekamy na ciebie – odezwał się Stiepan Arkadiewicz, wchodząc do gabinetu i puszczając rękę Lewina, jakby dając mu tym do zrozumienia, że wszelkie niebezpieczeństwo już minęło. – Cieszę się bardzo, że widzę się z tobą! Cóż tam u ciebie słychać? Kiedy przyjechałeś?
Lewin nic nie odpowiedział, tylko od czasu do czasu spoglądał na nieznajome sobie twarze kolegów Obłońskiego, a szczególniej na ręce eleganckiego Hryniewicza. Widać było, że te ręce z długimi białymi palcami, żółtymi, zagiętymi na końcu paznokciami i z ogromnymi, błyszczącymi spinkami w mankietach, pochłaniały całą uwagę Lewina i tamowały mu swobodny bieg myśli. Obłoński zauważył to natychmiast i uśmiechnął się.
– Ach, prawda! Pozwólcie, panowie, że was zapoznam. Moi drodzy: Filip Iwanowicz Nikityn, Michał Stanisławowicz Hryniewicz – po czym, wskazując na Lewina, dodał: – Działacz w ziemstwie2, atleta podnoszący jedną ręką pięć pudów3, hodowca bydła i myśliwy, mój przyjaciel: Konstanty Dmitriewicz Lewin, brat Sergiusza Iwanowicza Koznyszewa.
– Bardzo mi przyjemnie – rzekł Nikityn.
– Mam zaszczyt znać pańskiego brata Sergiusza Iwanowicza – odezwał się Hryniewicz, podając Lewinowi szczupłą rękę z długimi paznokciami.
Lewin zmarszczył się, obojętnie uścisnął podaną sobie dłoń i zwrócił się w tej chwili ku Obłońskiemu. Pomimo tego, że bardzo kochał i poważał swego przyrodniego brata, znanego w całej Rosji autora, nie znosił jednak, gdy zwracano się do niego, nie jako do Konstantego Lewina, lecz jako do brata znakomitego Koznyszewa.
– Już nie jestem ziemskim działaczem. Pokłóciłem się ze wszystkimi i nie jeżdżę już więcej na zebrania – rzekł Lewin, zwracając się do Obłońskiego.
– To prędko! – z uśmiechem odpowiedział mu Obłoński. – Cóż to się stało? Dlaczego?
– Długa historia. Opowiem ci ją kiedy indziej – odrzekł Lewin, lecz zaraz zaczął opowiadać. – Krótko mówiąc, przekonałem się, że żadnej działalności w ziemstwie nie ma i być nie może – mówił prędko i z uniesieniem, jak gdyby mu ktoś gorąco przeczył. – Z jednej strony to zabawka, bawią się w parlament, a ja nie jestem ani dość młody, ani dość stary, aby bawić się zabawkami. Z drugiej zaś strony – w tym miejscu zająknął się – jest to tylko jeden środek więcej dla powiatowej okazji do robienia pieniędzy. Dawniej były opieki, sądy, a teraz ziemstwo, nie jako łapówka, lecz jako synekura4 – zapalał się coraz bardziej.
– Ale! Jesteś, jak widzę, w nowej fazie – jesteś konserwatystą – przerwał Stiepan Arkadiewicz. – Lecz zresztą o tym potem.
– Dobrze, potem. Lecz wpierw musiałem zobaczyć się z tobą – odrzekł Lewin, z niechęcią spoglądając na ręce Hryniewicza.
Stiepan Arkadiewicz uśmiechnął się.
– Mówiłeś kiedyś, że nigdy nie włożysz na siebie europejskiego ubrania? – zapytał, patrząc na nowy garnitur Lewina, kupiony widocznie we francuskim sklepie. – Stanowczo widzę, że wszedłeś w nową fazę.
Lewin zarumienił się nagle, lecz nie tak, jak rumienią się ludzie dorośli, z lekka, sami nie wiedząc kiedy; ale tak, jak czerwienią się chłopcy, gdy czują, że nieśmiałość naraża ich na śmieszność i gdy wstydząc się jej, czerwienią się coraz bardziej. Dziwne wrażenie sprawiała ta rozumna, męska twarz, oblana takim rumieńcem, lecz Obłoński przestał patrzeć na Lewina.
– Gdzież się będziemy mogli spotkać? Ja koniecznie muszę rozmówić się z tobą – zapytał Lewin.
Obłoński zdawał się namyślać.
– Pojedźmy najlepiej do Gurina na śniadanie. Mam czas do trzeciej.
– Nie – odpowiedział Lewin – teraz nie mam czasu.
– To pojedziemy razem na obiad.
– Na obiad? Nic tak szczególnego nie mam, tylko parę słów, a potem porozmawialibyśmy.
– To powiedz teraz te parę słów, a podczas obiadu porozmawiamy.
– Tylko dwa słowa – zaczął – a zresztą nic tak bardzo ważnego.
Na twarzy Lewina odmalowało się niezadowolenie, że nie może przezwyciężyć swej nieśmiałości.
– Co porabiają Szczerbaccy? Czy wszystko po staremu?
Stiepan Arkadiewicz, który wiedział już od dawna, że Lewin kocha się w siostrze jego żony, Kitty, uśmiechnął się i oczy błysnęły mu lekko.
– Powiedziałeś, że dwa słowa, a ja w dwóch słowach odpowiedzieć tobie nie mogę, gdyż… przepraszam cię na chwilkę…
Do gabinetu wszedł sekretarz i ze zwykłem u sekretarzy poczuciem swej przewagi w znajomości spraw nad naczelnikiem, podszedł z papierami do Obłońskiego i zaczął, niby to pytając o wskazówki, wyjaśniać prezesowi jakiś zawiły punkt w sprawie. Stiepan Arkadiewicz przerwał mu, kładąc dłoń na rękawie sekretarza.
– Nie, mój panie, zrób pan tak, jak ja mówiłem – odpowiedział, starając się uśmiechem złagodzić daną podwładnemu wymówkę i, wyłożywszy mu krótko, jak należy zapatrywać się na daną sprawę, odsunął papiery i rzekł: – Bądź pan łaskaw już tak zrobić, Zacharze Nikityczu!
Sekretarz zawstydził się i odszedł. Lewin podczas narady Obłońskiego z sekretarzem otrząsnął się zupełnie ze swego zakłopotania i stał, oparłszy się rękoma o krzesło. Widać po nim było, że z drwiącą uwagą przysłuchuje się rozmowie.
– Nic nie rozumiem – odezwał się, gdy sekretarz zamknął drzwi za sobą.
– Czego nie rozumiesz? – uśmiechając się wesoło i wyjmując papierosa, zapytał Obłoński.
– Nie rozumiem, co wy tutaj robicie – odpowiedział Lewin, wzruszając ramionami. – Jak ty to możesz robić na serio?
– Dlaczego?
– Dlatego, że tu nie ma co robić!
– Tak ci się zdaje, lecz my mamy masę roboty…
– Papierkowej… Ty zresztą masz talent do tego – dodał Lewin.
– To znaczy, że ci się zdaje, że mi czegoś brakuje?
– Być może, że tak – odpowiedział Lewin. – Lecz w każdym razie zachwycam się twą wielkością i napawa mnie to dumą, że mój przyjaciel jest takim wielkim człowiekiem. Nie odpowiedziałeś mi wszakże na moje pytanie – dodał po chwili z pewnym wysiłkiem, patrząc prosto w oczy Obłońskiemu.
– Dobrze, dobrze. Nic jeszcze nie wiadomo, jak to z tobą będzie. Dobrze ci, gdy masz trzy tysiące dziesięcin w karazińskim powiecie i takie mięśnie, że czujesz się tak młodo jak dwunastoletnia dziewczynka. A co do tego, o coś pytał, to żadnych zmian nie ma. Szkoda tylko, że cię tak dawno nie było.
– Dlaczego? – z przestrachem zapytał Lewin.
– Tak, nic – odpowiedział Obłoński – potem porozmawiamy. Po coś ty właściwie przyjechał?
– I o tym też porozmawiamy później – odrzekł Lewin, czerwieniąc się po uszy.
– Dobrze. Już rozumiem. Wybacz, prosiłbym cię do siebie, ale żona jest trochę niezdrowa. A zresztą, jeśli chcesz ich widzieć, to zastaniesz ich właśnie o tej porze, między czwartą a piątą, w ogrodzie zoologicznym. Kitty jest na ślizgawce. Idź tam, ja przyjadę po ciebie i pojedziemy razem na obiad.
– Dobrze, a więc do widzenia.
– Tylko pamiętaj, przecież ja ciebie znam – albo zapomnisz, albo ni stąd ni zowąd pojedziesz na wieś! – śmiejąc się, zawołał Stiepan Arkadiewicz.
– Nie, będę na pewno!
Lewin wyszedł z gabinetu i dopiero na schodach spostrzegł, że zapomniał pożegnać się z kolegami Obłońskiego.
– Wygląda na bardzo energiczne indywiduum – zauważył Hryniewicz po wyjściu Lewina.
– Tak, moi panowie – odrzekł na to Stiepan Arkadiewicz, kiwając głową, szczęśliwy człowiek! Trzy tysiące dziesięcin w karazińskim powiecie, cała przyszłość przed nim i tyle sił żywotnych. Nie to, co my.
– A czego panu brakuje?
– E, źle wszystko – odpowiedział Stiepan Arkadiewicz, ciężko wzdychając.
VI
Gdy Obłoński zapytał Lewina po co właściwie przyjechał, Lewin zaczerwienił się, gdyż nie mógł mu odpowiedzieć: „przyjechałem oświadczyć się siostrze twej żony”, chociaż naprawdę po to przyjechał.
Rodziny Lewinów i Szczerbackich należały do starych szlacheckich rosyjskich rodów i zawsze były z sobą w bliskich i przyjaznych stosunkach. Stosunki te utrwaliły się jeszcze bardziej, gdy Lewin był studentem, ponieważ przygotowywał się do pójścia na uniwersytet razem z młodym Szczerbackim, bratem Kitty i Dolly, a na uniwersytecie kolegował z nim. Lewin bywał wtedy często u Szczerbackich i zakochał się w tym domu. Wydawać się to może dziwne, lecz Konstanty Lewin był istocie zakochany w domu, w rodzinie, szczególnie w żeńskiej połowie rodziny Szczerbackich. Lewin nie pamiętał swej matki, jedyna jego siostra była znacznie starsza od niego, więc w domu Szczerbackich poznał po raz pierwszy tę sferę dawnej, szlacheckiej, wykształconej i zacnej rodziny, której pozbawiła go śmierć ojca i matki. Wszyscy członkowie tej rodziny, szczególnie należące do niej kobiety, zdawali się mu być osłonięci jakąś poetyczną, tajemniczą zasłoną i nie mówiąc już o tym, że nie widział w nich żadnych wad, lecz szczerze był przekonany, iż za tą zasłoną kryją się najwznioślejsze uczucia i zupełna doskonałość. Dlaczego te trzy panny musiały jednego dnia mówić po angielsku, a drugiego po francusku, dlaczego o pewnych godzinach grywały na przemian na fortepianie, którego dźwięki dochodziły aż na górę do brata, gdzie uczyli się studenci; dlaczego przychodzili profesorowie literatury francuskiej, muzyki, rysunków, tańców; dlaczego o pewnych godzinach wszystkie trzy panny wraz z mademoiselle Linon wyjeżdżały powozem na Twerski bulwar w atłasowych szubkach: Dolly w długiej, Natalie w krótszej, a Kitty w zupełnie krótkiej, tak że widać było jej zgrabne nóżki, ubrane w czerwone pończoszki; dlaczego z lokajem, strojnym w kapelusz ze złotą rozetką, chodziły po Twerskim bulwarze – tego wszystkiego, jak i wielu innych rzeczy, które działy się w ich otoczeniu, nie rozumiał. Ale był przekonany, że wszystko, co się tam dzieje, było bezwarunkowo jak najlepsze, i zakochany był właśnie w tej tajemniczości.
Za swych studenckich czasów Lewin mało co nie zakochał się w najstarszej Dolly, lecz Dolly wyszła wkrótce za Obłońskiego. Potem zaczął się kochać w drugiej. Zdawało mu się, że powinien zakochać się w jednej z sióstr, lecz sam nie zdawał sobie sprawy, w której. Jednakże i Natalie, jak tylko zaczęła bywać, zaraz wyszła za mąż za dyplomatę Lwowa. Kitty była jeszcze dzieckiem, gdy Lewin skończył uniwersytet. Młody Szczerbacki, wstąpiwszy do marynarki, wyruszył w Morze Bałtyckie i stosunki Lewina ze Szczerbackimi stały się rzadsze, mimo, że z Obłońskim żył zawsze w przyjaźni. Lecz gdy w tym roku, w początku zimy Lewin, spędziwszy cały rok na wsi, przyjechał do Moskwy i zobaczył Szczerbackich, wtedy dopiero zrozumiał, w której z trzech sióstr było mu przeznaczone zakochać się.
Mogłoby się wydawać zupełnie naturalnym, że on, Lewin, pochodzący z dobrego rodu, człowiek zamożny, ma zamiar prosić o rękę księżniczki Szczerbackiej. Prawdopodobnie od razu przyjęto by go i uważano za dobrą partię. Lecz Lewin był zakochany i dlatego zdawało mu się, że Kitty jest doskonałością pod każdym względem, istotą znacznie wyższą ponad wszystkich i wszystko; a on sam takim pospolitym, zwyczajnym stworzeniem, że nie było nawet cienia prawdopodobieństwa, aby świat cały i ona, Kitty, uznali go za godnego jej.
Spędziwszy w Moskwie dwa miesiące i codziennie prawie spotykając się z Kitty, gdyż Lewin zaczął dużo bywać, aby widywać się z nią, nagle doszedł do wniosku, że małżeństwo ich nigdy nie może dojść do skutku, i wyjechał na wieś.
Przekonanie Lewina, że Kitty wyjść za niego nie może, polegało głównie na tym, że jego zdaniem rodzina uważać go będzie za niegodnego ślicznej Kitty, a sama Kitty kochać go nie może, gdyż w oczach rodziny nie miał żadnego określonego stanowiska, gdy tymczasem jego koledzy i rówieśnicy – Lewin miał 32 lata – byli już pułkownikami, fligiel-adiutantami5, profesorami, dyrektorami banków i kolei, prezesami różnych instytucji, jak np. Obłoński. On zaś (a wiedział dobrze, jakim wydawać się musi wszystkim) był obywatelem ziemskim, zajmował się hodowlą krów, polował na bekasy, stawiał budynki, a więc miał się za jednostkę pozbawioną wszelkich zdolności.
I ta urocza, tajemnicza Kitty nie mogła kochać takiego brzydkiego – za jakiego on sam się uważał – człowieka, a przede wszystkim takiego pospolitego, niczym niewyróżniającego się. Prócz tego, jego poprzedni stosunek z Kitty – stosunek dorosłego człowieka z dzieckiem – wydawał mu się jeszcze jedną przeszkodą. Brzydkiego, dobrego – za jakiego się miał – człowieka, można było, jego zdaniem, lubić jako przyjaciela, lecz żeby być kochanym tą miłością, jaką on kochał Kitty, trzeba było być pięknym, a przede wszystkim nadzwyczajnym człowiekiem.
Lewin słyszał, że kobiety często kochają się w nieładnych, zwyczajnych ludziach, lecz nie dawał temu wiary, gdyż sądził po sobie, a on sam mógł kochać się tylko w ładnych, tajemniczych i nadzwyczajnych kobietach.
Lecz spędziwszy samotnie dwa miesiące na wsi, Lewin przekonał się, że to nie była jedna z tych przelotnych miłostek, przez które przechodził w latach swej pierwszej młodości; że uczucie to nie dawało mu ani chwili spokoju; że nie rozwiązawszy tej kwestii – czy ona będzie lub nie będzie jego żoną – nie może żyć spokojnie, i że przyczyną zwątpienia, które go opanowało, była tylko wyobraźnia – nie ma na to żadnych dowodów, aby mu miano odmówić ręki Kitty. I teraz znów przyjechał do Moskwy z mocnym postanowieniem oświadczenia się i ożenienia, jeśli tylko zostanie przyjętym, lub też… lecz Lewin nie mógł myśleć o tym, co by się z nim stało, gdyby go spotkała odmowa.
VII
Przyjechawszy rannym pociągiem do Moskwy, Lewin pojawił się u swego starszego przyrodniego brata Koznyszewa. Przebrawszy się, wszedł do gabinetu brata z zamiarem opowiedzenia mu zaraz celu swego przyjazdu i proszenia o radę, lecz w pokoju oprócz gospodarza zastał znanego powszechnie profesora filozofii, który po to tylko przyjechał z Charkowa, aby wyjaśnić nieporozumienie, wynikłe między nim a Koznyszewem z powodu bardzo ważnej kwestii filozoficznej. Profesor prowadził nader ożywioną polemikę z materialistami, i Sergiusz Koznyszew z ogromnym zaciekawieniem śledził jej przebieg. Przeczytawszy ostatni artykuł profesora, napisał do niego list ze swymi uwagami: zarzucał mu mianowicie zbyt wielkie ustępstwa, na które profesor miał iść względem materialistów. I profesor natychmiast przyjechał, aby osobiście rozmówić się z Sergiuszem Iwanowiczem. Mowa tu była o modnej kwestii, czy istnieje jakakolwiek granica między psychicznymi czynnościami człowieka, i na czym ona polega.
Sergiusz Iwanowicz przywitał brata grzecznym, lecz oziębłym uśmiechem, którym miał zwyczaj witać się ze wszystkimi, i przedstawiwszy go profesorowi, powrócił do przerwanej rozmowy.
Profesor, człowiek małego wzrostu, o wąskim czole, w okularach, przerwał rozmowę, aby się przywitać, i znów zaczął mówić dalej, nie zwracając uwagi na Lewina. On zaś, czekając na odejście profesora, usiadł, nie biorąc udziału w rozmowie, lecz wkrótce zainteresował się nią. Lewin spotykał się w pismach z artykułami, o których była tu mowa, i czytał je, interesując się nimi jako przyrodnik, gdyż zajmowały się rozwijaniem znanych mu podstaw przyrodoznawstwa. Lecz nigdy nie łączył w swym umyśle naukowych badań o pochodzeniu człowieka, o refleksjach, o biologii, o socjologii, z kwestiami o znaczeniu życia i śmierci, które w ostatnich czasach coraz częściej przychodziły mu na myśl.
Przysłuchując się rozmowie brata z profesorem, Lewin zauważył, że łączyli kwestie naukowe z osobistymi, że parę razy mieli już o nich mówić, lecz za każdym razem, gdy zanadto zbliżali się do omawiania głównego punktu, to, jak Lewinowi zdawało się, w tej chwili umyślnie oddalali się od niego i znów zagłębiali w sferę omówień, cytatów, napomknień, powoływań się na autorytety, i Lewin nie mógł dobrze zrozumieć, o co im właściwie chodzi.
– Nie mogę przypuścić – mówił Sergiusz Iwanowicz ze zwykłą mu jasnością i dobitnością wyrażeń i z piękną dykcją – nie mogę w żadnym razie pogodzić się z Keisem, że całe moje poczucie zewnętrznego świata ma swe źródło we wrażeniach. Najbardziej podstawowe pojęcie istnienia osiągam nie przez czucie. Nie ma też zresztą specjalnego organu dla odbierania tego wrażenia.
– Tak jest w istocie, lecz oni, to jest i Wurst, i Knaust, i Pripasow, odpowiedzą panu, że pańskie poczucie istnienia wynika z łączności tych wszystkich wrażeń, że poczucie istnienia jest rezultatem tych wszystkich wrażeń. Wurst nawet wprost twierdzi, że gdzie nie ma wrażeń, nie ma też i pojęcia istnienia.
– Ja zaś powiem zupełnie przeciwnie – zaczął Sergiusz Iwanowicz.
Lecz Lewinowi i tym razem zdawało się, że zbliżywszy się do głównej treści swej rozmowy, znów oddalają się od niej, i zdecydował się zapytać profesora:
– Więc gdy zmysły me zostaną unicestwione, gdy ciało me umrze, to już żadne istnienie miejsca nie ma?
Profesor z gniewem i jakby pod wrażeniem bólu umysłowego, spowodowanego przerwaniem mu, spojrzał na pytającego, który więcej był podobny do burłaka niż do filozofa, i obejrzał się na Sergiusza Iwanowicza, który dysputował nie z takim wysiłkiem i jednostronnością jak profesor, i w którego głowie pozostawało dość miejsca i na odpowiadanie profesorowi, i na zrozumienie tego prostego i naturalnego punktu widzenia, z jakiego zostało zadane pytanie. Sergiusz Iwanowicz uśmiechnął się i odpowiedział:
– Tego pytania nie mamy prawa stanowczo rozwiązać…
– Nie mamy danych – potwierdził profesor i znów zaczął przytaczać swe dowody: – Nie, chcę udowodnić, że jeśli, jak to wprost twierdzi Pripasow, czucie ma za podstawę wrażenie, to powinniśmy ściśle rozróżniać te dwa pojęcia.
Lewin nie słuchał dłużej, lecz czekał cierpliwie na odejście profesora.
VIII
Gdy profesor odszedł, Sergiusz Iwanowicz zwrócił się do brata.
– Bardzo jestem zadowolony, że przyjechałeś. Czy długo masz zamiar zabawić? Jakże tam gospodarstwo?
Lewin wiedział, że gospodarstwo nie bardzo interesuje brata i że pytanie to było mu zadane tylko przez grzeczność, zbył je więc, odpowiadając tylko o urodzaju pszenicy i o pieniądzach.
Lewin chciał też powiedzieć bratu o swym zamiarze ożenienia się i zapytać go o radę, a nawet zdecydował się na to zupełnie. Lecz gdy zobaczył Sergiusza, gdy posłuchał jego rozmowy z profesorem, gdy usłyszał potem ten bezwiednie pobłażliwy ton, którym brat wypytywał się o gospodarstwo (majątku po matce nie podzielili pomiędzy sobą i Lewin zarządzał częścią brata i swoją), Lewin przekonał się, że nie może jakoś zacząć rozmowy o zamierzonym małżeństwie.
– Jakżeż tam u was ziemstwo? – zapytał Sergiusz Iwanowicz, który interesował się bardzo ziemstwami i przypisywał im ogromne znaczenie.
– Doprawdy nie wiem…
– Jak to? Już nie jesteś członkiem zarządu?
– Nie, przestałem nim być i nie jeżdżę już na zebrania.
– Szkoda! – rzekł Sergiusz Iwanowicz i zmarszczył się.
Lewin, chcąc się usprawiedliwić, zaczął opowiadać, co się dzieje w jego powiecie na zebraniach.
– Stara historia – przerwał mu Sergiusz Iwanowicz. – My, Rosjanie, zawsze jesteśmy jednakowi. Może być, że ta zdolność dopatrywania się swych braków jest naszą zaletą, lecz często bardzo przesadzamy, pocieszając się jedynie ironią, którą mamy zawsze na języku. Powiem ci tylko, że aby dano takie instytucje, jak nasze ziemstwo, jakiemuś innemu europejskiemu narodowi, to Niemcy lub Anglicy wyrobiliby sobie z nich zupełną niezależność, a my śmiejemy się tylko.
– Cóż więc należy robić? – zapytał nieśmiało Lewin. – Chciałem spróbować raz jeszcze i z całego serca pragnąłem, aby ta próba udała się. Lecz nie mogłem nic zrobić, widocznie nie jestem zdatny do tego.
– Nie jesteś niezdatny, lecz źle zapatrujesz się na te kwestie.
– Zapewne – odpowiedział niechętnie Lewin.
– A czy wiesz, że Mikołaj jest znowu w Moskwie?
Mikołaj był rodzonym, starszym bratem Konstantego Lewina i przyrodnim bratem Sergiusza Iwanowicza. Był to człowiek stracony, który przehulał prawie całą swą schedę po rodzicach, obracał się w jak najgorszym towarzystwie i zerwał zupełnie z braćmi.
– Skądże ty wiesz o tym? – z przerażeniem zapytał Lewin.
– Prokofij widział go na ulicy.
– W Moskwie? Gdzież on jest? Czy wiesz to na pewno? – Lewin podniósł się z kozła, jakby natychmiast chciał iść do brata.
– Żałuję bardzo, że ci powiedziałem o tym – odezwał się Sergiusz Iwanowicz, spoglądając z podziwem na przestrach brata. – Kazałem się już dowiedzieć, gdzie Mikołaj mieszka i posłałem mu weksel, który wystawił Trubinowi, a który ja zapłaciłem. I oto, co mi odpowiedział – Sergiusz Iwanowicz podał bratu kartkę, wyjętą spod przycisku.
Lewin przeczytał te kilka słów, napisanych dziwnym pismem, podobnym do jego:
Proszę uniżenie zostawić mnie w spokoju – tego tylko żądam od mych ukochanych braciszków.
Mikołaj Lewin
Lewin przeczytał to i nie podnosząc głowy, stał z kartką w ręku przed Sergiuszem Iwanowiczem. Toczył on wewnętrzną walkę, gdyż chciał wyrzec się zupełnie nieszczęśliwego brata i sam zdawał sobie z tego sprawę, że postąpił nieodpowiednio.
– Widocznie chce mnie obrazić – mówił dalej Sergiusz Iwanowicz – lecz obrazić mnie nie może, a ja z całego serca chciałbym mu dopomóc, choć wiem, że jest to niemożliwe.
– Tak, tak – potwierdził Lewin. – Rozumiem i cenię twe postępowanie, lecz ja w każdym razie pojadę do niego.
– Jedź, jak chcesz, lecz ja ci nie radzę – odpowiedział na to Sergiusz Iwanowicz. – To jest, co do mnie, to nie lękam się, gdyż nie uda się mu poróżnić nas. Lecz co do ciebie, to stanowczo jestem zdania, że lepiej nie jechać. Pomóc mu już nie można. A zresztą, rób jak chcesz.
– Możliwe, że nie można mu już pomóc, lecz obawiam się, szczególniej teraz – jednak to jest zupełnie co innego – obawiam się, że nie można go tak zostawić.
– Tego już nie rozumiem – rzekł Sergiusz Iwanowicz. – Wiem tylko jedno – dodał po chwili – że uważam postępowanie Mikołaja za lekcję pokory. Zupełnie inaczej i pobłażliwiej zacząłem zapatrywać się na to, co nazywa się podłością, z chwilą, gdy brat mój stał się tym, kim jest obecnie… Wiesz sam przecież, co on zrobił…
– Ach, mój Boże, mój Boże! – powtórzył Lewin.
Dowiedziawszy się od lokaja Sergiusza Iwanowicza, gdzie mieszka Mikołaj, Lewin postanowił być u niego wieczorem. Przede wszystkim, aby mieć spokojną głowę, należało załatwić główny cel swego przyjazdu. Pożegnawszy się z bratem, Lewin pojechał do Obłońskiego, od niego dowiedział się o Szczerbackich, po czym udał się do ogrodu zoologicznego, gdzie, jak mu to Obłoński powiedział, miał zastać Kitty.
IX
Lewinowi serce biło, gdy o czwartej godzinie wysiadał z sanek przed ogrodem zoologicznym i gdy szedł ścieżką ku sadzawce, wiedząc już na pewno, że zastanie Kitty, gdyż widział karetę Szczerbackich przed bramą wjazdową.
Dzień był jasny i mroźny. Przed bramą stały rzędem karety i sanki, a obok stali żandarmi. Publiczność, błyszcząc na jasnym słońcu kapeluszami, roiła się u wejścia i na dróżkach, po bokach których stały domki w rosyjskim stylu, zdobne w rzeźby; stare, kędzierzawe brzozy, z gałęziami zwieszającymi się od śniegu, zdawały się być przybrane w nowe, uroczyste szaty.
Lewin szedł ścieżką w stronę sadzawki i mówił sam do siebie: „Nie trzeba się denerwować, należy właśnie być najzupełniej spokojnym. Czemu bijesz tak mocno? Milcz, ty głupie!” – zwracał się do swego serca. Lecz czym bardziej starał się uspokoić, tym silniej biło mu serce i tym bardziej brakowało mu tchu. Ktoś ze znajomych spotkał go i zawołał nań, lecz Lewin nawet nie poznał go. Podszedł do pagórków, gdzie słychać było brzęczenie łańcuchów, na których spuszczały się i podnosiły saneczki; wesołe okrzyki uczestników kuligu brzmiały w powietrzu. Gdy Lewin przeszedł jeszcze parę kroków i stanął nad sadzawką, od razu rozpoznał ją między ślizgającymi się.
Obecności jej domyślił się z radości i z przestrachu, który owładnął jego sercem. Ona stała na drugim końcu sadzawki i rozmawiała z jedną ze znajomych pań. Zdawało się, że nie ma nic nadzwyczajnego ani w jej postaci, ani w jej ubraniu, lecz Lewinowi było równie łatwo odróżnić ją w tym tłumie, jak spostrzec różę między pokrzywami. Ona opromieniała wszystko. Ona była uśmiechem, roztaczającym szczęście dokoła. „Czyż doprawdy mogę zejść tam na lód i podejść do niej?” – pomyślał. Miejsce, w którym stała, wydawało się Lewinowi niedostępną świątynią i przez chwilę miał już zamiar odejść, do tego stopnia bał się. Musiał aż zrobić wysiłek i pomyśleć, że koło niej chodzą najrozmaitszego rodzaju ludzie i że on sam mógł przyjść tutaj, aby się ślizgać. Zszedł więc na lód, starając się na nią nie patrzyć zbyt długo, tak samo jak i na słońce, lecz chociaż nie patrzył na nią, widział ją, tak samo jak słońce.
Na lodzie zbierało się w tym dniu tygodnia i o tej godzinie, zawsze jedno i to samo towarzystwo, i to sami znajomi. Byli tam i tacy, którzy doskonale ślizgali się, i tacy, co dopiero uczyli się. Ci trzymali się za saneczki i niezgrabnie, z pewną obawą popychali je przed sobą. Młodzi chłopcy i ludzie starsi, którzy ślizgali się tylko dla higieny: wszyscy oni wydawali się Lewinowi wybranymi, gdyż byli tutaj, blisko niej. Lewinowi dziwnym się to zdawało, że wszyscy najzupełniej obojętnie doganiali ją, prześcigali, a nawet i rozmawiali z nią, niektórzy zaś nie zwracali na nią żadnej uwagi i bawili się wesoło, korzystając z doskonałego lodu i ładnej pogody.
Mikołaj Szczerbacki, stryjeczny brat Kitty, w krótkiej marynarce i wąskich spodniach, z łyżwami na nogach, siedział na ławce, a ujrzawszy Lewina zawołał:
– A, pierwszy mistrz jazdy na łyżwach! Kiedyś pan przyjechał? Bierz pan łyżwy, mamy doskonały lód!
– Nie mam łyżew – odpowiedział Lewin, dziwiąc się, że jest tak śmiały w jej obecności, i nie tracąc jej ani na chwilę z oczu, chociaż nie patrzył na nią zupełnie, odczuwał, że słońce zbliżało się ku niemu. Kitty stała przy końcu sadzawki i nieśmiało wspierając się na wąskich nóżkach, obutych w wysokie trzewiki, bojąc się upaść, zbliżała się ku niemu. Jakiś chłopiec, w rosyjskim ludowym stroju, machając rękoma i schyliwszy się ku ziemi, starał się wyprzedzić ją. Widać było, że Kitty nie czuła się zupełnie pewnie na lodzie, a wyjąwszy ręce z małej mufki, wiszącej na wstążce, starała się nimi utrzymać równowagę i patrząc na Lewina, którego od razu poznała, uśmiechała się, trochę do niego, trochę zaś z powodu swego przestrachu. Gdy zakręt skończył się, Kitty podjechała prosto do Szczerbackiego i trzymając go mocno za rękę, z uśmiechem kiwnęła głową Lewinowi. W tej chwili była jeszcze ładniejsza, niż ją sobie wyobrażał.
Gdy myślał o niej, łatwo mu było przedstawić ją sobie całą, a szczególniej urok tej małej, jasnej główki z wyrazem dziecinnej szczerości i dobroci, tej główki, która tak ładnie wspierała się na zgrabnych dziewiczych ramionach. Szczególny jej wdzięk, którym Lewin tak się zachwycał, tworzyło połączenie dziecinnego wyrazu twarzy i pięknej figury; lecz Lewina zawsze najbardziej uderzał w Kitty wyraz jej łagodnych, spokojnych, pełnych szczerości oczu, a jeszcze bardziej jej uśmiech, który go zawsze przenosił w jakieś nieznane, zaczarowane światy, w których Lewinowi było tak błogo i tak spokojnie, jak nigdy nie bywało w rzeczywistości, chyba kiedyś, w dawno minionych latach dzieciństwa.
– Dawno jesteś pan już tutaj? – rzekła Kitty, podając Lewinowi rękę. – Dziękuję – dodała po chwili, gdy Lewin podniósł z ziemi chusteczkę, która wypadła z mufki.
– Ja? Ja… niedawno, wczoraj… to jest dzisiaj przyjechałem… – odrzekł Lewin, zmieszany do tego stopnia, że nie od razu zrozumiał jej pytanie. – Chciałem być dzisiaj u państwa – zaczął mówić, lecz przypomniawszy sobie, z jakimi zamiarami względem niej przyjechał, zmieszał się znów i zarumienił cały. – Nie, nie, nie wiedziałem, że pani się ślizga, i to tak dobrze…
Kitty spojrzała na niego z uwagą, jakby chcąc odnaleźć powód jego zmieszania.
– Pańską pochwałę należy cenić, gdyż tutaj na ślizgawce zachowała się tradycja pańskiej jazdy – odezwała się, strzepując z mufki igiełki szronu, rączką obciśniętą w czarną rękawiczkę.
– Kiedyś ślizgałem się namiętnie, chciałem dojść do doskonałości.
– Pan zawsze wszystko robi z namiętnością – odrzekła, uśmiechając się. – Chciałabym bardzo zobaczyć, jak się też pan ślizga. Niech pan weźmie łyżwy, będziemy się ślizgać razem.
„Ślizgać się z nią? Czyż to jest możliwe?” – myślał Lewin, patrząc się na nią.
– W tej chwili wezmę – odpowiedział i poszedł założyć łyżwy.
– Dawno już nie widzieliśmy pana tutaj – zaczął mówić posługacz, podtrzymując nogę i zakręcając w obcas śruby. – Odkąd pana nie ma, nie ma nikogo, kto by się ślizgał tak dobrze jak pan. Czy dobrze założyłem? – zapytał, zapinając rzemyk.
– Dobrze, dobrze, tylko prędzej, mój kochany – odpowiedział Lewin, nie mogąc powstrzymać uśmiechu szczęścia, który mimo woli ukazał się na jego twarzy. „Doprawdy – mówił sam do siebie – teraz dopiero naprawdę żyję i zaznaję zupełnego szczęścia! Będziemy – rzekła – ślizgać się razem. Czy może teraz wyznać jej wszystko? Ale dlatego przecież lękam się powiedzieć jej teraz o tym, gdyż jestem szczęśliwy, choćby nadzieją samą… A potem? Lecz trzeba, trzeba koniecznie!”
Lewin wstał z ławki, zdjął palto i rozpędziwszy się po chropowatym trochę przy brzegach lodzie, dostał się prędko na równą powierzchnię i sunął bez najmniejszego wysiłku. Zdawało się, że nie odpowiednimi ruchami nóg, lecz wolą swą powiększał lub zmniejszał szybkość biegu i nadawał mu kierunek. Zbliżył się do Kitty nieśmiało, lecz uśmiech jej dodawał mu odwagi.
Kitty podała mu rękę i ruszyli razem, z coraz większą szybkością sunąc po szklanej tafli lodu, a czym prędzej biegli, tym ona mocniej trzymała się jego ramienia.
– Sama nie wiem dlaczego, ale pewna jestem, że z panem nauczyłabym się dużo prędzej – odezwała się.
– I ja czuję się pewnym siebie, gdy pani opiera się na mnie – odrzekł Lewin, lecz w tej chwili przeląkł się tego, co powiedział, i zarumienił się. Jakoż w istocie, jak tylko wymówił te kilka słów, nagle, jak gdyby słońce schowało się za chmury, z twarzy jej znikł uśmiech i Lewin ujrzał znajomy mu dobrze wyraz jej oblicza, w którym odbijał się wysiłek myśli. Na jej gładkim czole pokazała się zmarszczka.
– Co pani się stało? A zresztą nie mam prawa pytać o to – pospieszył poprawić się.
– Dlaczego?… Nic mi się nie stało… – odpowiedziała obojętnie i w tej chwili dodała: – Czyś pan widział się już z mademoiselle Linon?
– Jeszcze nie.
– To idź pan do niej, ona tak pana lubi.
„Co się takiego stało? Czyżbym ją, broń Boże, obraził?” – pomyślał Lewin i pobiegł ku starej Francuzce, z siwymi puklami, która siedziała na ławce.
Mademoiselle Linon, ujrzawszy go uśmiechnęła się, pokazując sztuczne zęby, i powitała jako starego przyjaciela.
– Tak, rośniemy – rzekła, wskazując oczyma na Kitty. – Tiny bear6 urósł! – mówiła śmiejąc się i przypominając Lewinowi jego żart o trzech pannach, które nazywał kiedyś niedźwiadkami z angielskiej bajki. – Czy pan przypomina sobie, jak pan tak mawiał czasami?
Lewin zapomniał już o tym zupełnie, lecz mademoiselle Linon od dziesięciu już lat śmiała się z tego dowcipu i lubiła go powtarzać.
– Idź pan ślizgać się. A nasza Kitty już wcale nieźle jeździ?
Gdy Lewin podszedł znów do Kitty, twarz jej nie była już tak surowa, oczy spoglądały łagodnie, lecz Lewinowi zdawało się, że pomimo to Kitty jest niezadowolona. I zrobiło mu się smutno.
Porozmawiawszy z Lewinem o swej starej guwernantce i o jej dziwactwach, Kitty zapytała go, co porabia na wsi.
– Czyż się panu nie znudzi siedzieć tak całą zimę na wsi? – zapytała.
– Nie, nie nudzę się, gdyż jestem bardzo zajęty – odpowiedział, czując, że poddaje się jej wpływowi, któremu oprzeć się nie będzie w stanie, tak samo jak i dwa miesiące temu.
– Na długo pan przyjechał? – zapytała znów Kitty.
– Nie wiem – odpowiedział, nie myśląc o tym, co mówi. Przyszło mu na myśl, że jeśli znów stanie z nią na ich zwykłej, przyjacielskiej stopie, to znów w końcu będzie musiał wyjechać nie zdecydowawszy się na nic, i postanowił jasno postawić kwestię.
– Więc pan nie wie?
– Nie wiem, wyjazd mój będzie zależał od pani – odpowiedział, lecz nagle przestraszył się swych własnych słów.
Nie wiadomo, czy Kitty nie słyszała odpowiedzi, czy też nie chciała jej słyszeć, lecz w tej chwili, potknąwszy się, puściła jego rękę i odeszła ku mademoiselle Linon, powiedziała jej parę słów i razem z Francuzką skierowała się do domku, gdzie była urządzona przebieralnia dla pań.
– Co też ja narobiłem? Mój Boże, dopomóż mi i naucz mnie! – modlił się Lewin i jednocześnie, czując potrzebę przyspieszonego ruchu, rozpędził się i zaczął rysować na lodzie koła.
W tej chwili jeden z młodych ludzi, najlepszy łyżwiarz, z papierosem w ustach wyszedł z kawiarni i rozpędziwszy się, zaczął zjeżdżać na łyżwach na dół, po schodach, podskakując na każdym stopniu. Gdy zbiegł na lód, nie starając się nawet rękoma utrzymać równowagi, zaczął się ślizgać i wypisywać ósemki.
– Nowa zupełnie sztuka! – rzekł Lewin i zaraz pobiegł na górę.
– Nie zabij się pan tylko! Do tego trzeba mieć ogromną wprawę! – zawołał za nim Mikołaj Szczerbacki.
Lewin wszedł na schodki, nabrał rozpędu i puścił się na dół, starając się rękoma utrzymać równowagę, na ostatnim jednak stopniu potknął się, lecz jednym silnym ruchem wyprostował się i dotknąwszy tylko ręką lodu, uśmiechnięty pobiegł dalej.
„Jaki on jest przyjemny – pomyślała Kitty, wychodząc z mademoiselle Linon z garderoby i patrząc na niego z przyjaznym uśmiechem, jak na ukochanego brata. – Czyżbym była winna? Czyżbym zrobiła coś złego? Ludzie mówią: kokieteria. Wiem, że go nie kocham, lecz jest mi tak wesoło w jego towarzystwie i jest taki przyjemny. Tylko dlaczego on to powiedział?”
Spostrzegłszy, że Kitty wychodzi, i że matka jej, która właśnie przed chwilą przyjechała, spotkała się z nią na schodach, Lewin, czerwony cały od przyspieszonego biegu, przestał się ślizgać i zamyślił się, następnie po chwili odwiązał łyżwy i przy wyjściu z ogrodu dopędził matkę i córkę.
– Rada jestem bardzo, że pana widzę – witała go księżna. – W czwartki, jak zwykle, przyjmujemy.
– A zatem dzisiaj?
– Bardzo nam będzie przyjemnie widzieć pana – odpowiedziała księżna z pewnym chłodem.
Ton, jakim matka odpowiedziała Lewinowi, uraził Kitty. Chcąc złagodzić trochę odpowiedź matki, odwróciła głowę ku Lewinowi i rzuciła mu krótkie: „Do widzenia”.
W tej chwili właśnie wchodził do ogrodu Stiepan Arkadiewicz, w kapeluszu na bakier, uśmiechnięty, z podniesioną głową. Przywitawszy się z teściową, z pewnym zakłopotaniem odpowiadał na pytania dotyczące zdrowia Dolly.
Porozmawiawszy chwilę z księżną, wyprostował się i ujął Lewina pod rękę.
– Jedziemy? – zapytał. – Myślałem o tobie i bardzo się cieszę, żeś przyjechał – mówił, patrząc mu znacząco w oczy.
– Jedźmy, jedźmy – odpowiedział uszczęśliwiony Lewin, któremu ciągle zdawało się, że słyszy jej głos, który powiedział mu: „do widzenia”, i że widzi uśmiech, którym Kitty go obdarzyła.
– Do „Anglii”, czy też do „Ermitażu”?
– Wszystko mi jedno.
– Jedźmy więc do „Anglii” – zadecydował Stiepan Arkadiewicz, wybierając „Anglię” dlatego, że w niej był więcej winien niż w „Ermitażu”, uważał więc za niestosowne unikać tej restauracji.
– Masz dorożkę? To dobrze, gdyż ja odesłałem swoją karetę.
Przyjaciele milczeli przez całą drogę. Lewin starał się domyślić, co miała oznaczać ta nagła zmiana usposobienia Kitty i chwilami wmawiał sobie, iż może mieć nadzieję, że zostanie przyjęty. Chwilami zaś zaczynał rozpaczać i zdawało mu się, że nadzieja jego jest nierozsądna, a mimo to czuł się zupełnie innym człowiekiem, który nic nie miał wspólnego z tym dawnym, który istniał, zanim ona uśmiechnęła się i powiedziała: „do widzenia”.
Stiepan Arkadiewicz przez całą drogę układał w myśli menu obiadu.
– Czy lubisz turbot7?– zapytał Lewina, gdy sanki zatrzymały się przed restauracją.
– Co, turbot? – odezwał się Lewin.
– Ja bardzo lubię turbot.
X
Lewin, wszedłszy do restauracji z Obłońskim, nie mógł nie zauważyć pewnego szczególnego wyrazu zadowolenia i radości, odbijającego się na twarzy i w całej postaci Stiepana Arkadiewicza. Obłoński zdjął palto i w kapeluszu na bakier wszedł do bufetu, wydając polecenia Tatarom we frakach z serwetami w ręku, którzy, ujrzawszy go, zbiegli się ku niemu. Kłaniając się na wszystkie strony znajomym, którzy również i tutaj, jak i wszędzie, witali go radosnym uśmiechem, Stiepan Arkadiewicz podszedł do bufetu, zakąsił wódkę kawałkiem ryby, odezwał się w kilku słowach do wymalowanej, ubranej we wstążki, koronki i falbanki Francuzki, siedzącej za bufetem. Musiał powiedzieć jej coś dowcipnego, gdyż nawet i ta Francuzka serdecznie roześmiała się. Lewin zaś dlatego tylko nie napił się wódki, gdyż czuł pewnego rodzaju wstręt do Francuzki, która cała zdawała się składać z cudzych włosów, z ryżowego pudru i octu toaletowego. Odsunął się jak najdalej od niej, jak od zanieczyszczonego miejsca; cała istota jego była przepełniona wspomnieniem o Kitty i w oczach błyszczał mu uśmiech szczęścia i zwycięstwa.
– Niech jaśnie pan będzie łaskaw pozwolić tutaj – zapraszał, uwijając się koło nich, stary Tatar z rozchodzącymi się połami fraka. – Służę jaśnie panu – zwrócił się ku Lewinowi, przez szacunek dla Stiepana Arkadiewicza, będąc usłużnym i dla jego gościa.
Położywszy czysty obrus na zasłanym już obrusem okrągłym stole, ponad którym był zawieszony brązowy świecznik, Tatar poprzysuwał aksamitne krzesła i z serwetą i kartą w ręku stanął przed Stiepanem Arkadiewiczem, oczekując jego rozkazów.
– Jeśli jaśnie pan rozkaże oddzielny gabinet, to w tej chwili będę nim służył, książę Golicyn z damą opuszczą go w tej chwili. Mamy świeże ostrygi.
– Ostrygi?!
Stiepan Arkadiewicz zamyślił się.
– Może by zmienić całe menu, mój kochany Lewinie? – odezwał się, wskazując palcem na kartę. Na twarzy jego odbijało się wahanie. – Czy ostrygi macie dobre?
– Flensburskie, jaśnie panie, ostendzkich nie mamy.
– Flensburskie, nieflensburskie, ale czy świeże?
– Wczoraj dopiero nadeszły.
– Zacznijmy może od ostryg, a potem zobaczymy. Jak ci się zdaje, Konstanty?
– Wszystko mi jedno. Zjadłbym kaszy i kapuśniaku, ale tutaj przecież nie mają tego.
– Może jaśnie pan każe sobie podać kaszy à la russe8?! – zapytał Tatar, schylając się nad Lewinem, jak niańka nad dzieckiem.
– Będę jadł, co wybierzesz. Ślizgałem się i jestem głodny. Niech ci się nie zdaje, mój kochany – dodał, zauważywszy na twarzy Obłońskiego niezadowolenie – żebym nie potrafił ocenić twego wyboru. Z prawdziwą przyjemnością będę jadł.
– Ma się rozumieć! Niech tam sobie gadają co chcą, lecz jest to jedna z niewielu przyjemności, jakie mamy w życiu – rzekł Stiepan Arkadiewicz. Daj nam więc, mój kochany, dwa albo trzy tuziny ostryg, zupę z jarzyn…
– Printanière9 – podpowiedział Tatar, lecz Stiepan Arkadiewicz nie chciał sprawić mu przyjemności i nie nazywał potraw po francusku.
– Z jarzyn, potem turbot z gęstym sosem, potem rostbef… tylko pamiętaj, aby był dobry. Potem kapłon10 i kompot.
Tatar, przypomniawszy sobie, że Stiepan Arkadiewicz nigdy nie nazywa potraw po francusku, nie powtarzał głośno ich nazw, lecz nie mógł odmówić sobie przyjemności powtórzenia po cichu: soupe printanière, turbot sauce Beaumarchais, poularde à l’estragon, macédoine de fruits11, po czym podał Obłońskiemu kartę z winami.
– Cóż będziemy pili?
– Wszystko mi jedno, aby niezbyt dużo, chyba szampana – odpowiedział Lewin.
– Mamy zaczynać od szampana? A zresztą, napijmy się. Czy lubisz z białą pieczątką?
– Cachet blanc12 – przetłumaczył Tatar.
– Podaj tę markę do ostryg, a potem zobaczymy.
– Słucham. A do mięsa co mam podać?
– Chyba klasyczne Chablis.
– Dobrze. Czy ser ten sam, co zawsze?
– Tak, daj nam parmezanu. Może lubisz inny? – zapytał Obłoński Lewina.
– Niech będzie parmezan. Wszystko mi jedno – odrzekł Lewin, uśmiechając się nieznacznie. Tatar pobiegł i po pięciu minutach powrócił z półmiskiem pełnym ostryg w skorupach, i butelką, którą trzymał między palcami za szyjkę.
Stiepan Arkadiewicz zmiął serwetę, zasunął ją za kamizelkę i wziął się do ostryg.
– Całkiem niezłe – pochwalił, wyjmując srebrnym widelcem ze skorupy drgające ostrygi. – Niezłe – powtórzył, spoglądając na Lewina i Tatara.
Lewin jadł ostrygi, choć zwyczajny chleb z serem smakowałby mu lepiej, lecz z prawdziwą przyjemnością przyglądał się Obłońskiemu. Nawet Tatar, odkorkowawszy butelkę i rozlewając pieniące się wino w złocone kieliszki, z widocznym uśmiechem zadowolenia poprawiając sobie biały krawat, spoglądał na Stiepana Arkadiewicza.
– Nie jesteś zapewne amatorem ostryg – odezwał się Stiepan Arkadiewicz, popijając wino – lub też masz jakiś kłopot na głowie, co? Przyznaj się!
Stiepan Arkadiewicz chciał, aby Lewin był wesoły, lecz Lewin, choć był w dobrym humorze, zdawał się być zakłopotany, gdyż przykro mu było z tym, co miał na sercu, siedzieć w restauracji, w gabinecie, do którego przychodzono z kobietami, wśród tego hałasu i gwaru. Całe otoczenie: brązy, lustra, lampy gazowe, Tatarzy, wszystko to raziło go. Bał się zbrukać to, co miał w duszy.
– Ja? Tak, jestem zakłopotany, tym bardziej, że to wszystko razi mnie – odparł. – Nie możesz sobie wyobrazić, jak mnie, mieszkańca wsi, wszystko wprawia w podziw; nie dalej choćby jak paznokcie tego pana, którego widziałem u ciebie…
– Widziałem, że przyglądałeś się bardzo paznokciom tego nieboraka Hryniewicza – przerwał mu, uśmiechając się Stiepan Arkadiewicz.
– Nic dziwnego – odpowiedział Lewin. – Zrozumiesz moje słowa, gdy będziesz patrzył z punktu widzenia mieszkańca wsi, my na wsi staramy się doprowadzić nasze ręce do takiego stanu, który by nam pozwolił zupełnie swobodnie pracować, dlatego też obcinamy paznokcie i czasami zakasujemy rękawy. A tutaj ludzie naumyślnie zapuszczają paznokcie, o ile można najdłuższe, i przyczepiają sobie istne spodki zamiast spinek, jak gdyby chodziło im o to, aby nie byli w stanie nic robić rękami.
Stiepan Arkadiewicz znów uśmiechnął się wesoło.
– To tylko dowodzi, że praca rąk jest im niepotrzebna…
– Być może. Lecz w każdym razie dziwię się temu, jak i w tej chwili dziwię się, że tacy wieśniacy jak ja starają się zwykle jak najprędzej nasycić się, aby być w stanie powrócić do pracy, a ty i ja dokładamy wszystkich starań, aby jak najdłużej nie najeść się i dlatego też jemy ostrygi…
– Ma się rozumieć – przerwał mu Stiepan Arkadiewicz – gdyż na tym polega cel cywilizacji, aby ze wszystkiego starać się robić sobie przyjemność.
– Jeśli tylko dlatego mam być cywilizowanym, to wolę być dzikim.
– Toteż i jesteś dziki. Wy wszyscy Lewinowie jesteście dzicy.
Lewin westchnął, gdyż przypomniał mu się brat Mikołaj. Zrobiło mu się przykro i zachmurzył się. Lecz Obłoński w tej chwili rozpoczął rozmowę, która oderwała Lewina od bolesnych wspomnień.
– Czy pojedziesz dzisiaj wieczorem do naszych, to jest do Szczerbackich? – zapytał, odsuwając talerz z pustymi skorupami i przysuwając sobie ser.
– Muszę koniecznie dzisiaj być u nich – odpowiedział Lewin – choć zdaje mi się, że księżna tylko przez grzeczność mnie zapraszała.
– Co tam, głupstwo! To jej zwykły sposób!… Podawaj no, mój kochany, zupę! To jej zwykły sposób… grande dame13 – tłumaczył Stiepan Arkadiewicz przyjacielowi. – Ja tam również będę, lecz najpierw muszę być na próbie śpiewów u hrabiny Bonin. Powiedz tylko sam, czyś ty nie dzikus? Jakżeż inaczej wytłumaczyć twój nagły wyjazd z Moskwy? Szczerbaccy wciąż pytali się mnie o ciebie, tak jakbym coś wiedział. A ja wiem tylko tyle, że zawsze postępujesz nie tak, jak wszyscy.
– Masz rację – odpowiedział Lewin, powoli i z pewnym zakłopotaniem. – Masz rację, jestem dziki; lecz wyjazd mój nie jest wcale tego dowodem, owszem, dopiero teraz, gdy znowu przyjechałem, złożyłem prawdziwy dowód mej dziwaczności. Przyjechałem zaś teraz…
– Jakiś ty szczęśliwy! – znów przerwał Lewinowi Stiepan Arkadiewicz, patrząc mu prosto w oczy.
– Dlaczego?
– Poznaję bystre konie po ich nozdrzach, zakochanych zaś młodzieńców po ich oczach… – żartował Stiepan Arkadiewicz.
– Przed tobą stoi otworem świat cały.
– A przed tobą czyżby już był zamknięty?
– Nie, jeszcze niezupełnie zamknięty, lecz ty masz jeszcze przyszłość przed sobą, a ja już żyję tylko teraźniejszością i to w dodatku teraźniejszością niezbyt wesołą, ani ciekawą…
– Dlaczego?
– Niezbyt ciekawą; a zresztą nie chcę mówić o sobie i wszystkiego powiedzieć ci nie mogę – odparł Stiepan Arkadiewicz. – Po co więc właściwie przyjechałeś do Moskwy? Sprzątaj! – zawołał na Tatara.
– Nie domyślasz się? – zapytał Lewin, nie spuszczając ze Stiepana Arkadiewicza bystrego spojrzenia.
– Domyślam się, lecz nie wypada mi rozpoczynać tej rozmowy, z czego możesz wywnioskować, czy domysł mój jest słuszny, czy nie – rzekł Stiepan Arkadiewicz, patrząc przenikliwie na Lewina.
– Więc cóż mi powiesz? – zapytał Lewin niepewnym głosem, a pytając się czuł, że mu drżą wszystkie mięśnie twarzy. – Jakżeż zapatrujesz się na to?
Stiepan Arkadiewicz spokojnie dopił kieliszek chably i wciąż patrząc na Lewina, rzekł:
– Ja? Życzyłbym sobie z całego serca, gdyż byłoby to najlepiej.
– Czy tylko przypadkiem nie mylisz się? Czy wiesz, o czym mówimy? – dopytywał się Lewin, przenikając wzrokiem swego współbiesiadnika. – Więc naprawdę jesteś zdania, że się to stać może?
– Jestem zdania, że to się stać może. Dlaczego by się nie mogło stać?
– Ale czy naprawdę przypuszczasz, że się to stanie? Powiedz mi, co myślisz w głębi duszy: A jeśli… jeśli spotka mnie odmowa? Jestem nawet jej najzupełniej pewny…
– Dlaczego jesteś jej pewny? – Stiepan Arkadiewicz mimo woli uśmiechnął się, widząc zakłopotanie Lewina.
– Tak mi się jakoś zdaje chwilami. Lękam się odmowy i dla niej, i dla siebie.
– W każdym razie, pannie nie grozi żadna nieprzyjemność: każda panna dumna jest z oświadczyn.
– W istocie, każda panna, ale nie ona.
Stiepan Arkadiewicz uśmiechnął się, gdyż wiedział, że dla Lewina wszystkie panny na świecie dzielą się na dwa gatunki: pierwszy to wszystkie panny na świecie oprócz niej, panny te mają wszystkie ludzkie wady i niczym nie wyróżniają się od szarego ogółu; drugi zaś gatunek, ona jedna, niemająca żadnej wady i górująca nad całą ludzkością.
– Zaczekaj, weź trochę sosu – rzekł Stiepan Arkadiewicz, biorąc Lewina za rękę, którą odsuwał naczynie z sosem.
Lewin wziął sosu, lecz nie dawał jeść Stiepanowi Arkadiewiczowi.
– Zaczekaj! Zrozum, że to jest dla mnie kwestia życia i śmierci! Nigdy z nikim nie rozmawiałem o tym, i z nikim, tylko z tobą, mogę o tym mówić. Na pierwszy rzut oka jesteśmy dla siebie zupełnie obcy, gdyż mamy różne poglądy i różne upodobania; lecz ja wiem, że ty mnie kochasz i rozumiesz, więc i ja kocham cię bardzo. Lecz na miłość boską, bądź najzupełniej szczery.
– Mówię ci tylko to, co myślę – odrzekł, uśmiechając się znów Stiepan Arkadiewicz. – Lecz, co więcej, powiem ci, że moja żona, najlepsza w świecie kobieta… – Stiepan Arkadiewicz westchnął, przypomniawszy sobie żonę i, pomilczawszy chwilę, mówił dalej: – Moja żona ma dar przewidywania, widzi ludzi na wskroś i wie zawsze co się zdarzy, szczególniej co do ślubów przeczucia nigdy ją nie mylą. Przepowiedziała, na przykład, że Szachowska wyjdzie za Brentelna; nikt nie chciał temu wierzyć, a jednak małżeństwo to doszło do skutku. A Dolly jest za tobą.
– A to w jaki sposób?
– W taki mianowicie, że nie tylko lubi cię bardzo, lecz powiada, że Kitty musi koniecznie być twoją żoną.
Lewin, na te słowa Obłońskiego, uśmiechnął się tym uśmiechem, który zwykle poprzedza łzy rozrzewnienia.
– Twoja żona tak mówi?! – zawołał Lewin. – Zawsze mówiłem, że twoja żona to doskonałość. Lecz dosyć już tych rozmów – dodał po chwili i podniósł się z krzesła.
– Dobrze, ale siądź jeszcze na chwilę.
Lecz Lewin nie mógł usiedzieć na miejscu, przeszedł się dwa razy po ciasnym gabinecie i mrużył oczy, żeby zatrzymać łzy, które się w nich zakręciły, po czym usiadł na swoim poprzednim miejscu.
– Zrozum – zaczął mówić – że to nie jest miłość. Kochałem się, ale to jest co innego. To nie miłość, ale jakaś zewnętrzna potęga owładnęła mną. Wyjechałem, gdyż doszedłem do przekonania, że to nie może mieć nigdy miejsca, również jak i zupełne szczęście, którego nigdy nie ma na ziemi. Walczyłem z sobą długo, lecz im dłużej walczyłem, tym bardziej upewniałem się, że nie ma dla mnie bez tego przyszłości, życia…
– Po cóżeś wyjeżdżał?
– Poczekaj! Tyle myśli ciśnie mi się do głowy! Tyle pytań muszę ci zadać! Słuchaj mnie: nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, jaką przysługę i łaskę mi wyświadczyłeś, mówiąc o tym wszystkim. Czuję się tak szczęśliwy, że nawet staję się zły; zapomniałem o wszystkim. Dzisiaj dowiedziałem się, że mój brat Mikołaj… znasz go przecież, jest tutaj… zapomniałem i o nim nawet, gdyż zdaje mi się, że i on musi być szczęśliwy. Jestem jakby w pewnego rodzaju obłędzie. Jednej tylko rzeczy lękam się… Ty już się ożeniłeś, znasz więc zapewne to uczucie, lękam się, że my, ludzie nie pierwszej już młodości, mamy już za sobą przeszłość bogatą nie w miłość, ale w grzechy… i nagle zbliżamy się do istoty czystej, niewinnej. Jest to wstrętne i dlatego też każdy z nas musi uważać się za niegodnego.
– Ty przecież masz niewiele grzechów na sumieniu.
– W każdym razie – odparł Lewin – ze wstrętem odwracam się od mej przeszłości, lękam się jej, przeklinam ją i gorzko jej żałuję…
– Tak zawsze bywa na świecie – my nic na to nie poradzimy – uspokajał go Stiepan Arkadiewicz.
– Pociesza mnie tylko ta modlitwa, którą zawsze lubiłem, że nie według mych zasług, lecz według miłosierdzia sądzony będę, może więc i ona mi wybaczy.
XI
Lewin wypił swój kieliszek i obaj na czas jakiś zamilkli.
– O jednym tylko muszę ci jeszcze powiedzieć. Znasz Wrońskiego? – zapytał Stiepan Arkadiewicz.
– Nie, nie znam. Dlaczego pytasz mnie o to?
– Podaj drugą butelkę – zwrócił się Stiepan Arkadiewicz do Tatara, który chciał dolewać do kieliszków i kręcił się bez ustanku koło stołu właśnie wtedy, gdy był najmniej potrzebny.
– Dlatego, żeś powinien wiedzieć o tym, że Wroński to jeden z twych współzawodników.
– Co to za jeden ten Wroński? – zapytał Lewin, i w oczach jego, przed chwilą tak dziecięco naiwnych, którymi tak zachwycał się Obłoński, nagle błysnął zły i nieprzyjemny wyraz.
– Wroński jest synem hrabiego Kiryłła Iwanowicza Wrońskiego, jednym z najlepszych typów petersburskiej złotej młodzieży. Poznałem go w Twerze, gdy tam służyłem, a on przyjeżdżał do poboru wojskowego. Nadzwyczaj bogaty, przystojny, z ogromnymi stosunkami, fligel-adiutant, a przy tym nadzwyczaj przyjemny i dobry człowiek. Gdym go tutaj w Moskwie poznał bliżej, zaklinałem się, że jest to nie tylko dobry, ale też nadzwyczaj wykształcony i rozumny człowiek; bez wątpienia należy on do tych, którzy zachodzą daleko…
Lewin zmarszczył się i słuchał.
– Zjawił się tutaj niedługo po twoim wyjeździe i jestem o tym głęboko przekonany, że po uszy zakochał się w Kitty. Matka zaś, jak to łatwo zrozumiesz…
– Wybacz mi, lecz nic nie rozumiem – przerwał mu Lewin, krzywiąc się, i od razu przypomniał sobie brata Mikołaja i zaczął robić sobie wyrzuty, że zapomniał o nim.
– Poczekaj chwilkę – odpowiedział Stiepan Arkadiewicz, biorąc go za rękę – powiedziałem ci to, co wiem, i powtarzam, że w całej tej zawiłej serdecznej sprawie – o ile ja się domyślam – szanse wygranej są po twojej stronie.
Lewin oparł się o poręcz krzesła, twarz jego pokryła się bladością.
– Radziłbym ci jednak działać w miarę możliwości jak najprędzej – mówił w dalszym ciągu Obłoński, napełniając kieliszek Lewina.
– Nie, dziękuję, więcej już pić nie mogę – rzekł Lewin, odsuwając swój kieliszek – gdyż upiłbym się. A tobie jak się powodzi? – zapytał, chcąc widocznie zmienić temat rozmowy.
– Jeszcze słówko: w każdym razie radzę ci rozstrzygnąć prędko tę sprawę. Dzisiaj nie mów lepiej nic o tym, lecz idź jutro rano, oświadcz się klasycznie i niech cię Bóg błogosławi…
– Wybierasz się do mnie ciągle na polowanie, przyjedź na wiosnę – odezwał się Lewin.
Teraz Lewin żałował bardzo, że rozpoczął tę rozmowę ze Stiepanem Arkadiewiczem, gdyż zdawało mu się, że czysty obraz Kitty, który nosił w duszy, może być skalany rozmową o współzawodnictwie jakiegoś petersburskiego oficera, oraz domysłami i radami Stiepana Arkadiewicza.
Stiepan Arkadiewicz uśmiechnął się, gdyż rozumiał i współczuł z Lewinem.
– Przyjadę kiedykolwiek – odparł. – Tak, mój kochany, kobiety to oś, wokół której wszystko się obraca. I ze mną też jest źle, bardzo źle, a wszystko przez kobiety. Powiedz mi szczerze – mówił dalej, wyjmując cygaro i biorąc kieliszek – daj mi radę.
– Jaką?
– Przypuśćmy, żeś żonaty, że kochasz żonę, lecz zająłeś się inną kobietą…
– Wybacz mi, lecz ja stanowczo nie pojmuję tego, jak… jak na przykład nie pojmowałbym, gdybym najadłszy się teraz, ukradł kołacz, przechodząc koło sklepu z pieczywem.
Oczy Stiepana Arkadiewicza błyszczały jeszcze bardziej niż zwykle.
– Dlaczego? Kołacz czasami tak pachnie, że trudno oprzeć się…
Himmlisch ist’s, wenn ich bezwungen
meine irdische Begier;
Aber noch, wenn’s nicht gelungen,
Hatt’ ich auch recht hübsch Plaisir!14
Deklamując, Stiepan Arkadiewicz uśmiechał się przebiegle, lecz Lewin również nie mógł wstrzymać uśmiechu.
– Tak, ale bez żartów – mówił dalej Obłoński. – Zrozum, że kobieta jest miłym, łagodnym, kochającym stworzeniem, które samo, będąc biednym i samotnym, wszystko poświęca. Obecnie już po wszystkiemu, czyż mam ją porzucać? Przypuśćmy, że rozstanę się z nią, lecz czyż mi nie wolno litować się nad nią i zająć się jej losem?
– Wybacz mi, lecz wiesz, że dla mnie wszystkie kobiety dzielą się na dwie kategorie… wyraźniej mówiąc… są kobiety i są… Uroczych upadłych istot nie widziałem i nie będę widział, a podobne do tej Francuzki, co siedzi za bufetem, są to tylko moim zdaniem gadziny, tak jak i wszystkie kobiety upadłe.
– A niewiasta z Ewangelii?
– Daj spokój! Gdyby Chrystus wiedział, jak ludzie nadużywać będą tych jego słów, nigdy by ich nie wyrzekł! Świat pamięta tylko te słowa z całej Ewangelii. Ja zresztą mówię nie to, co myślę, ale co czuję. Mam wstręt do kobiet upadłych. Ty lękasz się pająków, a ja tych gadzin. Zapewne nie studiowałeś bliżej pająków, a ja tych gadzin.
– Dobrze ci tak mówić; jesteś podobny do tego jegomości z romansu Dickensa, co to lewą ręką przerzuca przez prawe ramię każdą nieprzyjemność. Lecz zaprzeczanie jakiemu bądź faktowi nie jest odpowiedzią nań. Powiedz mi, proszę cię, co mam robić? Postaw się w moim położeniu. Żona starzeje się, a tyś pełen życia. Nie zdążysz opatrzyć się, a już widzisz, że nie możesz kochać żony prawdziwą miłością, pomimo że ją nadzwyczaj szanujesz. Nagle natkniesz się na stworzenie, które ci się podoba, które pokochasz i wtedy przepadłeś z kretesem! – z rozpaczą w głosie tłumaczył się Stiepan Arkadiewicz.
Lewin uśmiechnął się.
– Tak, przepadłeś – mówił dalej Obłoński. – Lecz cóż robić?
– Nie kraść kołaczy!
Stiepan Arkadiewicz roześmiał się.
– O, moralisto! Lecz zrozum, że są dwie kobiety: jedna wymaga tylko praw swoich, a prawa te rozciągają się na twoją miłość, której jej dać nie możesz, druga zaś poświęca ci wszystko i nic w zamian nie żąda. Cóż mam robić w takim razie? Jak postąpić? W takich wypadkach dochodzi do przykrego dramatu.
– Jeśli żądasz mej szczerej odpowiedzi, to powiem ci, że nie wierzę, aby w tym wszystkim krył się jakikolwiek dramat, dlatego że, według mnie, miłość… oba rodzaje miłości, które Platon określa w swej Uczcie, jest kamieniem probierczym ludzi. Jedni pojmują tylko jedną z nich, drudzy – drugą. Ci, którzy pojmują tylko miłość nieplatoniczną, na próżno mówią o dramatach, gdyż w miłości takiej nie może być dramatu. „Dziękuję najuniżeniej za przyjemność, moje uszanowanie”. Ot i cały dramat! A w platonicznej miłości dramat miejsca mieć nie może, gdyż wszystko jest w niej szczere i czyste, gdyż…
Lecz w tej chwili Lewin przypomniał sobie o swych dawnych grzechach i o wewnętrznej walce, przez którą przeszedł, i po chwili dodał: – Kto wie zresztą… może ty masz rację… Lecz ja nie wiem, stanowczo nie wiem…
– Widzisz… ty jesteś człowiekiem zasad. Jest to twą zaletą, lecz zarazem i wadą. Sam masz dużo zasad i wymagasz od życia, aby i ono składało się z zasadniczych zjawisk, a to rzadko kiedy się zdarza. Ty wymagasz, aby działalność człowieka zawsze miała cel przed sobą, żeby miłość i życie rodzinne zawsze były jednakowe, a to wszystko zdarza się bardzo rzadko, prawie nigdy. Cała rozmaitość, cała krasa, cały urok życia składa się z kontrastów, ze światła i cieni.
Lewin westchnął i nic nie odrzekł na to: zamyślił się i nie słuchał Obłońskiego.
I nagle obaj poczuli, że choć są przyjaciółmi, choć jedli razem obiad i pili wino, które powinno było jeszcze bardziej zbliżyć ich do siebie, to każdy z nich myśli tylko o sobie, a jeden nic drugiego nie obchodzi. Obłoński nieraz już doznawał tego wrażenia, które dość często ogarnia po obiedzie, i wiedział, co trzeba robić w takich razach.
– Rachunek! – zawołał na służbę i wyszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie spotkał zaraz znajomego adiutanta, z którym zaczął rozmawiać o jednej z aktorek i o jej opiekunie.
Podczas rozmowy z adiutantem Stiepan Arkadiewicz odetchnął po rozmowie z Lewinem, który zawsze zmuszał go do zbyt wielkiego umysłowego wysiłku.
Gdy nadszedł Tatar z rachunkiem na 26 rubli z kopiejkami i dodatkiem na napiwek, Lewin, którego kiedy indziej oburzyłaby, jako mieszkańca wsi, przypadająca na niego suma czternastu rubli, obecnie nie zwrócił na to uwagi, zapłacił i pojechał do domu przebrać się na wieczór do Szczerbackich, na którym miały się rozstrzygnąć jego losy.
XII
Księżniczka Kitty Szczerbacka miała osiemnaście lat, matka pokazywała ją dopiero od roku. Powodzenia w świecie miała więcej, niż jej obydwie siostry, więcej nawet niż sama księżna mogła się spodziewać, gdyż nie tylko cała młodzież, bywająca w Moskwie na balach, była zakochana w Kitty, lecz zaraz w ciągu pierwszego karnawału trafiły się jej dwie bardzo poważne partie: Lewin i, od razu po jego odjeździe, hrabia Wroński. Przyjazd Lewina w pierwszych dniach zimy, częste jego bywanie oraz widoczne zakochanie się w Kitty, dały powód do pierwszej poważniejszej rozmowy pomiędzy rodzicami Kitty, co do jej przyszłości i do sprzeczek między księciem a księżną. Książę był za Lewinem i dowodził, że niczego lepszego nie można sobie życzyć dla Kitty. Księżna zaś ze zwykłym kobietom zwyczajem niestawiania jasno kwestii, twierdziła, że Kitty jest jeszcze za młoda, że Lewin nie odezwał się nigdy poważniej o swych zamiarach, że Kitty nie jest do niego przywiązana, i wymieniła dużo najrozmaitszych powodów. Lecz nigdy nie wspomniała o najważniejszym, a mianowicie, że liczy na stosowniejszą partię dla córki i że dla niej, księżnej, Lewin nie jest sympatyczny. Po wyjeździe Lewina, który tak nagle nastąpił, i który ją ucieszył, księżna z triumfem mówiła do męża: „widzisz, ja miałam rację!”, lecz jeszcze bardziej uradowała się, gdy Wroński zaczął bywać w ich domu, gdyż księżna utwierdziła się w mniemaniu, że Kitty powinna zrobić nie tylko dobrą, ale nawet i świetną partię.
Zdaniem matki, nie można nawet było porównywać Lewina z Wrońskim, gdyż raziły ją w Lewinie jego dziwne i czasami zbyt surowe poglądy i jego nieobycie w świecie, które przypisywała dumie Lewina. Wreszcie jego dzikie, jak się wyrażała, życie na wsi, gdzie całe dnie spędzał między bydłem i chłopami. Nie podobało jej się również, że Lewin, chociaż był zakochany w Kitty, bywał w ich domu przeszło półtora miesiąca i zdawał się namyślać, jak gdyby wahał się, przypuszczając może, że uczyni domowi Szczerbackich zbyt wielki zaszczyt, oświadczając się o rękę Kitty, poza tym drażniło księżną, że Lewin nie domyślał się, że bywając w domu, gdzie jest panna na wydaniu, należy dać poznać swe zamiary. Nagle Lewin wyjechał. „Bogu dzięki, jest tak mało pociągający, że Kitty nie mogła zakochać się w nim” – pomyślała księżna.
Wroński czynił zadość wszystkim widokom matki, jako człowiek bardzo bogaty, rozumny, dobrego rodu, mający przed sobą świetną wojskowo-dworską karierę. Księżna wiedziała, że niczego lepszego spodziewać się nie może dla swej najmłodszej córki.
Wroński na balach starał się widocznie o względy Kitty, tańczył z nią, bywał u nich, nie można więc było wątpić, że ma poważniejsze zamiary, lecz pomimo to matka przez cała zimę była bardzo niespokojna.
Księżna wyszła za mąż trzydzieści lat temu, wyswatała ją jedna z ciotek. Narzeczony, o którym już poprzednio wszystko wiedziano, przyjechał, zobaczył pannę i sam dał się jej poznać. Ciotka-swatka dowiedziała się o tym i powiedziała o wzajemnie doznanym wrażeniu – okazało się, że młodzi podobali się sobie. Potem w oznaczony dzień nastąpiły oczekiwane przez rodziców urzędowe oświadczyny, które też zostały przyjęte. Wszystko odbyło się bardzo łatwo i zwyczajnie, tak się przynajmniej zdawało obecnie księżnej. Lecz na swych własnych córkach przekonała się księżna, do jakiego stopnia zagmatwana i niełatwa jest ta, tak na pozór zwyczajna, sprawa: wydawanie córek za mąż. Ile to było strachu, ile namysłu, ile pieniędzy wydać trzeba było, ile nieporozumień z mężem przy wydawaniu za mąż dwóch starszych córek: Darii i Natalii! Teraz przy wydawaniu młodszej ten sam strach, te same wątpliwości i jeszcze większe niż dawniej nieporozumienia z mężem. Stary książę, jak zwykle wszyscy ojcowie, był nadzwyczaj drażliwy na punkcie reputacji swych córek i był zazdrosny o nie, szczególniej o Kitty, którą najbardziej kochał i na każdym kroku robił żonie sceny za to, że kompromituje mu córkę. Księżna była już przyzwyczajona do tego przy wydawaniu za mąż starszych córek, lecz sama przed sobą przyznawała się, że obecna drażliwość księcia ma więcej uzasadnionych podstaw. Księżna zauważyła, że świat w ostatnich czasach zmienił się pod wieloma względami i że obowiązki matki stały się jeszcze trudniejsze. Widziała, że rówieśnice Kitty zawiązują jakieś stowarzyszenia, że uczęszczają na jakieś wykłady, że rozmawiają bez najmniejszego skrępowania z mężczyznami, że same wychodzą na miasto i że, co najważniejsze, wszystkie są zdania, że wybór męża zależy tylko od nich, a nie od rodziców. „Obecnie już nie wydają tak za mąż, jak dawniej”, myślały i mówiły wszystkie te młode panny, a nawet i wszyscy starsi i poważniejsi ludzie. Lecz jak obecnie wydają za mąż, tego księżna nie mogła od nikogo się dowiedzieć. Francuski zwyczaj, że rodzice stanowią o losach dzieci, nie miał uznania i krytykowano go. Angielski zwyczaj pozostawienia pannie kompletnej swobody, również nie był przyjęty i w rosyjskim społeczeństwie był zupełnie niemożliwy. Rosyjski zwyczaj swatania uważano za coś wstrętnego, wszyscy wyśmiewali to, a razem z innymi i księżna. Lecz jak należy wychodzić i wydawać za mąż, tego nikt nie wiedział. Każdy, z kim księżnej zdarzało się rozmawiać o tym, mówił: „Ależ na miłość boską! Czas już zapomnieć o tym anachronizmie. Przecież to młodzi pobierają się, a nie rodzice, a zatem należy pozostawić młodym zupełną swobodę postępowania”. Tym, co nie mieli córek, nic nie szkodziło tak mówić, księżna jednak wiedziała, że jej córka, poznawszy kogoś bliżej, może się w nim zakochać i zakochać się w tym właśnie, który nie zechce się żenić lub nie będzie mógł zostać jej mężem. I chociaż tyle już osób mówiło księżnej, że w naszych czasach młodzi ludzie sami powinni myśleć o swym losie, księżna jednak nie mogła temu wierzyć, również jak nie mogłaby wierzyć, że nabite pistolety są najodpowiedniejszą zabawką dla pięcioletnich dzieci. Wszystko to stanowiło powód, że księżna była bardziej niespokojna o Kitty, niż o starsze córki.
Obecnie księżna lękała się, aby Wroński nie ograniczył się tylko do chęci przypodobania się Kitty, gdyż zauważyła, że Kitty już się zakochała w nim. Księżna jednak pocieszała się tym tylko, że Wroński jest człowiekiem uczciwym, który wie, jak ma się zachować, lecz zarazem wiedziała również, że przy obecnej swobodzie zachowywania, łatwo jest zwrócić na siebie uwagę panny, i że pod tym względem mężczyźni w ogóle są nader lekkomyślni. W zeszłym tygodniu Kitty opowiedziała matce o rozmowie, jaką miała z Wrońskim podczas mazura. Wroński powiedział Kitty, że on i jego brat do tego stopnia przyzwyczaili się ulegać we wszystkim matce, że nigdy nie podejmują nic ważniejszego bez jej porady. „I teraz oczekuję na przyjazd matki z Petersburga, jak na największe szczęście” – dodał ze znaczącym spojrzeniem.
Kitty powtórzyła to matce, nie przywiązując żadnej wagi do słów Wrońskiego, lecz matkę wiadomość ta bardzo zainteresowała, gdyż wiedziała, że stara hrabina jest lada dzień oczekiwana, że matka Wrońskiego będzie zadowolona z wyboru syna. Dziwiła się tylko, że Wroński zwleka z oświadczynami, jakby bojąc się matki. Księżna Szczerbacka tak usilnie pragnęła, żeby to małżeństwo doszło do skutku i żeby jej kłopoty skończyły się, że wierzyła już temu wszystkiemu. Księżnej przykro było patrzeć na swą najstarszą córkę Dolly, mającą zamiar rozejść się z mężem i bardzo cierpiącą, lecz niepewność, jak się rozstrzygnie los najmłodszej, pochłaniała ją zupełnie. Niepokój jej wzrósł z chwilą przyjazdu Lewina, gdyż bała się, aby Kitty, która, jak się zdawało, przez pewien czas była zajęta Lewinem, nie odrzuciła przez zbytnią uczciwość oświadczyn Wrońskiego, i w ogóle, żeby przyjazd Lewina nie utrudnił i nie wstrzymał całej sprawy, mającej się już ku końcowi.
– Kiedyż on przyjechał? – zapytała księżna po powrocie do domu.
– Dzisiaj, maman.
– Chciałam ci powiedzieć… – zaczęła księżna, i Kitty domyśliła się zaraz z poważnego wyrazu twarzy matki, o czym będzie mowa.
– Mamo – odpowiedziała zaczerwieniwszy się, zwracając się ku matce – na miłość boską nie mów mi o tym. Ja wiem, wiem wszystko.
Życzenia Kitty były zgodne z życzeniami matki, lecz główny powód, którym kierowała się matka, oburzał ją.
– Chciałam ci tylko zwrócić uwagę, że gdy się uczyni nadzieję jednemu…
– Mamo moja kochana, niech mama nie mówi o tym, ja lękam się słuchać…
– Nie będę już nic mówiła – odpowiedziała matka, ujrzawszy łzy w oczach Kitty. – Obiecałaś, że nie będziesz mieć żadnej tajemnicy przede mną. Wszak prawda?
– Nigdy, kochana mamo, żadnej – odparła Kitty, cała rumieniąc się i patrząc prosto w oczy matce – lecz obecnie nie mam nic do powiedzenia. Ja… ja… gdybym nawet chciała, to nie wiedziałabym co i jak… nie wiem…
„Gdyby mówiła nieprawdę, nie miałaby takich oczu” – pomyślała księżna i uśmiechnęła się, widząc do jakiego stopnia Kitty jest zakłopotana i szczęśliwa. I znów księżna uśmiechnęła się na myśl, jak Kitty przejęta jest tym, co dzieje się teraz w jej duszy.
XIII
Kitty przez całe popołudnie, do samego wieczora, była w takim stanie, w jakim bywa młody człowiek przed bitwą: czuła mocne bicie serca i nie mogła skupić myśli. Wiedziała, że wieczór dzisiejszy, gdy oni obydwaj po raz pierwszy się spotkają, rozstrzygnie o jej losie, i ciągle przedstawiała sobie w wyobraźni to każdego z nich oddzielnie, to znów ich obydwóch razem. Gdy myślała o przeszłości, to z przyjemnością i rozrzewnieniem wspominała Lewina. Wspomnienia dzieciństwa i wspomnienia przyjaźni Lewina z jej zmarłym bratem dodawały szczególnego poetycznego uroku ich stosunkowi. Miłość Lewina, której była pewna, pochlebiała jej i cieszyła ją, wspomnienie o Lewinie było dla niej przyjemne. Do wspomnień o Wrońskim dołączała się jakaś fałszywa nuta, chociaż Wroński był nadzwyczaj światowym i na swoim miejscu człowiekiem. Zdawało się jej, że było coś fałszywego, nie w nim, gdyż on był bardzo naturalny, lecz w niej samej, w stosunku zaś jej do Lewina wszystko było tak szczere i czyste. Lecz za to, ile tylko razy wspomniała o swej przyszłości z Wrońskim, widziała ją w perspektywie zupełnego szczęścia, przyszłość zaś z Lewinem przedstawiała się mgliście.
Wszedłszy na górę do swego pokoju, aby ubrać się na wieczór, Kitty z przyjemnością zauważyła, że ma jeden ze swoich lepszych dni, i że panuje najzupełniej nad sobą. Zaś panowanie nad sobą było jej niezbędnie potrzebne, wobec tego, co na nią czekało: czuła w sobie wewnętrzny spokój, czuła, że nic nie krępuje swobody jej ruchów.
O wpół do ósmej, jak tylko weszła do zupełnie jeszcze pustego salonu, lokaj zameldował: „Konstanty Dmitriewicz Lewin”. Księżna ubierała się jeszcze, księcia również nie było. „Stało się”, pomyślała Kitty i uczuła przyspieszone bicie serca, spojrzała w lustro i przeraziła się, ujrzawszy w nim swą twarz, pokrytą bladością. Teraz była już pewna, że Lewin naumyślnie tak wcześnie przyjechał, aby zastać ją samą i oświadczyć się, teraz dopiero rzecz cała przedstawiła się jej z innej, zupełnie nowej strony. Teraz dopiero zrozumiała, że sprawa ta dotyczy nie tylko jej osobiście, z kim ma być szczęśliwa i kogo będzie kochać, lecz że za chwilę będzie musiała wyrządzić przykrość człowiekowi, którego lubi i który jest dla niej nadzwyczaj sympatyczny. I to wyrządzić wielką przykrość… Za co? Za to, że on ją kocha… lecz trudno… tak powinno i tak musi być.
„Mój Boże, czyż ja sama mam mu to powiedzieć!? – pomyślała. – Czyż mam mu powiedzieć, że go nie kocham? Będzie to kłamstwem. Cóż mam mu powiedzieć? Czy że kocham innego? Nie będę mu mogła tego powiedzieć. Chyba odejdę…”
Kitty zbliżała się już ku drzwiom, gdy dały się słyszeć jego kroki. „Nie, to by nie było uczciwe. Czegóż mam się lękać? Nic złego nie zrobiłam. Co ma się stać, niech się stanie! Powiem mu całą prawdę, z nim należy być szczerą! Otóż i on!” – mówiła sobie, ujrzawszy jego silną, onieśmieloną postać z błyszczącymi, utkwionymi w nią oczami. Spojrzała mu prosto w oczy, jakby błagając go o zmiłowanie nad sobą, i podała mu rękę.
– Przyszedłem nie w porę, zdaje się, że za wcześnie – przemówił Lewin, rozglądając się po pustym salonie. Gdy zobaczył, że przewidywania jego sprawdziły się, i że nikt nie będzie mu przeszkadzał w wypowiedzeniu wszystkiego, co mu leżało na sercu, twarz jego nabrała posępnego wyrazu.
– O, wcale nie – odrzekła Kitty i siadła przy stole.
– Życzyłem sobie bardzo zastać panią samą – zaczął, nie biorąc krzesła i nie patrząc na nią, żeby nie onieśmielać się jej widokiem.
– Mama w tej chwili nadejdzie – zmęczyła się wczoraj bardzo, wczoraj…
Mówiła sama nie wiedząc, co mówią jej usta i nie spuszczała z niego błagalnego i pieszczotliwego spojrzenia.
Lewin spojrzał na nią, Kitty zaczerwieniła się i zamilkła.
– Powiedziałem pani, że nie wiem, czym na długo przyjechał… gdyż zależy to od pani…
Coraz niżej i niżej pochylała głowę, nie wiedząc, jaką da odpowiedź na to, co zaraz miało nastąpić.
– Zależy to od pani… – powtórzył – chciałem powiedzieć … chciałem powiedzieć… Po to przyjechałem… chciałem zapytać… zapytać się… Być moją żoną! – wymówił, sam nie wiedząc, co mówi, lecz ujrzawszy, że to co mu wydawało się najstraszniejszym, powiedział już, przestał mówić i popatrzył na nią…
Ona oddychała ciężko, nie patrząc na niego. Jej dusza przepełniona była szczęściem. Nie spodziewała się, żeby jego wypowiedziana miłość wywarła na niej takie wrażenie. Lecz trwało to tylko przez chwilę. Przypomniała sobie Wrońskiego. Podniosła na Lewina swe jasne szczere oczy i spojrzawszy na jego wyraz twarzy, na której malowała się zupełna rezygnacja, odpowiedziała prędko:
– To nie może być… niech mi pan wybaczy.
Chwilę temu była mu tak bliska i droga, chodziło mu o nią bardziej, niż o własne życie; obecnie zaś stała mu się zupełnie obojętna i obca!
– Nie mogło być inaczej – odezwał się, nie patrząc na nią.
Ukłonił się i chciał odejść.
XIV
Lecz w tej samej chwili weszła księżna. Znać było po niej, że zatrwożyła się, gdy zobaczyła córkę sam na sam z Lewinem, oboje tak zmieszanych. Lewin ukłonił się jej i nic nie powiedział. Kitty milczała, nie podnosząc oczu. „Bogu dzięki, odmówiła mu”, pomyślała matka i twarz jej rozjaśniła się zwykłym uśmiechem, którym co czwartek witała gości. Siadła i zaczęła wypytywać Lewina, co porabia i jak spędza czas na wsi. Lewin usiadł również, oczekując na przybycie gości, aby potem wyjść niepostrzeżenie.
W pięć minut potem weszła przyjaciółka Kitty, hrabina Nordston, która rok temu wyszła za mąż.
Była to kobieta sucha, z czarnymi błyszczącymi oczyma, chorowita i nerwowa. Lubiła bardzo Kitty i jej przyjaźń; jak zawsze przyjaźń mężatek ku pannom, objawiała się w chęci wydania Kitty za mąż według swego ideału, którym dla hrabiny Nordston był Wroński. Lewina zaś, którego w początkach zimy często spotykała u Szczerbackich, hrabina nie lubiła. Jej stałą i ulubioną formą spędzania czasu przy spotkaniu się z Lewinem było żartowanie sobie z niego.
– Lubię bardzo, gdy spogląda na mnie ze swej wysokości, gdy przerywa ze mną swą mądrą rozmowę, dlatego że jestem głupia, lub też zniża się ku mnie łaskawie. Bardzo to lubię, zniża się! Cieszę się bardzo, że mnie nie znosi – mawiała hrabina Nordston o Lewinie.
I miała rację, gdyż rzeczywiście Lewin nie mógł jej znieść i pogardzał nią za to właśnie, czym ona chełpiła się i co miała sobie za zasługę, a mianowicie za jej nerwy, za wyniosłą pogardę i za absolutną obojętność dla wszystkiego, co tylko miało stosunek z rzeczywistym życiem.
Pomiędzy Nordston a Lewinem utrwalił się stosunek dość często spotykany w salonach, polegający na tym, że dwoje ludzi, zachowując pozory przyjaźni, pogardza sobą nawzajem do tego stopnia, że nie są nawet w stanie traktować się na serio, i że jeden nie może obrazić drugiego.
Hrabina Nordston od razu zaczęła żartować z Lewina.
– O! Konstanty Dmitriewicz! Znowu przyjechałeś pan do naszego przewrotnego Babilonu – odezwała się, podając mu drobna, żółtą rączkę na powitanie i przypominając sobie jego powiedzenie, że Moskwa jest Babilonem. – Czyżby Babilon poprawił się, czy też pan zepsułeś się? – dodała, spoglądając na niego z uśmiechem.
– Pochlebia mi, hrabino, że pamiętasz tak dobrze me słowa – Lewin, który miał już czas odzyskać równowagę, odpowiedział zwykłym tonem, którym odzywał się do hrabiny. – Widocznie słowa me wywierają na pani wrażenie.
– Ależ ma się rozumieć. Zapisuję je zawsze! A ty Kitty, byłaś dziś na ślizgawce? – i zaczęła rozmawiać z Kitty.
Chociaż Lewinowi nie wypadało wychodzić teraz, był zdecydowany na to, gdyż było mu nadzwyczaj przykro spędzić cały wieczór z Kitty i patrzyć na nią. Kitty od czasu do czasu spoglądała na niego i unikała jego wzroku. Lewin chciał wstać i wyjść, lecz księżna zauważywszy jego milczenie, zwróciła się ku niemu.
– Czy pan na długo przyjechał do Moskwy? Zdaje się, że pan pracuje w ziemstwie i nie może mieć dużo czasu?
– Nie, księżno, już nie jestem członkiem w ziemstwie – odparł. – Przyjechałem tylko na parę dni.
„Musiało mu się coś stać – pomyślała hrabina Nordston, przypatrując się surowemu i poważnemu wyrazowi jego twarzy. – Nie zaczyna jakoś swych mądrych dowodzeń. Lecz ja muszę zacząć z nim rozmawiać. Nadzwyczaj lubię wystrychnąć go na dudka wobec Kitty i muszę to dzisiaj koniecznie zrobić!”
– Konstanty Dmitriewiczu – zwróciła się ku niemu – zechciej mi pan wytłumaczyć jedną rzecz – pan znasz się tak na wszystkim. W naszym majątku w kałuskiej guberni wszyscy chłopi i wszystkie baby, jednym słowem wszyscy, przepili wszystko co tylko mieli i nic nam teraz nie chcą płacić. Co to ma być? Pan zawsze tak chwali chłopów.
W tej chwili jeszcze jedna z pań weszła do salonu i Lewin wstał.
– Wybacz mi, hrabino, lecz ja doprawdy nie znam się na tym i nie umiem dać pani żadnej odpowiedzi – rzekł i obejrzał się na wchodzącego za damą wojskowego.
„Zapewne Wroński – pomyślał Lewin i aby przekonać się o tym, spojrzał na Kitty, która zdążyła już dostrzec Wrońskiego i obejrzała się na Lewina. I z jednego tylko spojrzenia jej, pomimo woli uśmiechających się oczu, Lewin zrozumiał od razu, że Kitty kocha tego człowieka, i zrozumiał to tak dobrze, jak gdyby ona sama mu to powiedziała. Zaciekawiało go, kim był ten Wroński.
Teraz, nie namyślając się czy wypada, czy nie wypada, Lewin postanowił zostać, gdyż musiał koniecznie przekonać się, jakim człowiekiem był ten, którego ona kochała.
Są ludzie, którzy spotykając się ze szczęśliwszym od siebie współzawodnikiem, postanawiają sobie nie zwracać uwagi na ich zalety, i starają się dopatrywać w nim tylko ujemnych stron. Zaś drugi rodzaj ludzi przeciwnie: pragnie w rywalu, który ich zwyciężył, dopatrzyć się tych zalet, którymi zostali zwyciężeni, i szukają starannie tych zalet z pewnym nawet bólem serca. Lewin należał do tej ostatniej kategorii. Zalety Wrońskiego rzucały się w oczy każdemu od razu, tak że Lewinowi łatwo było je dojrzeć.
Wroński był niewysokim, dobrze zbudowanym brunetem, z pięknym, nadzwyczaj spokojnym, męskim obliczem. W jego twarzy i postawie, od krótko ostrzyżonych czarnych włosów i wygolonego podbródka, do szerokiego, nowego, prosto spod igły munduru, wszystko było nadzwyczaj proste i zarazem wykwintne. Przepuściwszy przed sobą wchodzącą damę, Wroński podszedł do księżnej, a potem do Kitty.
Gdy podchodził ku niej, w pięknych oczach jego znać było zachwyt i z zaledwie widocznym, pełnym szczęścia uśmiechem, z szacunkiem i ostrożnie skłonił się przed nią i podał jej swą małą, lecz szeroką dłoń.
Przywitawszy się ze wszystkimi i porozmawiawszy trochę z każdym, Wroński siadł, ani razu nie spojrzał w stronę Lewina, który na chwilę nie spuszczał go z oczu.
– Konstanty Dmitriewicz Lewin, hrabia Aleksy Kiryłłowicz Wroński – przedstawiła ich księżna.
Wroński wstał i życzliwie patrząc w oczy Lewinowi, uścisnął podaną sobie rękę.
– Miałem tej zimy spotkać się raz z panem na obiedzie – rzekł, uśmiechając się swym szczerym i wesołym uśmiechem – lecz pan wyjechał nagle na wieś.
– Konstanty Dmitriewicz nienawidzi miasta i nas mieszczuchów i pogardza nami – odezwała się hrabina Nordston.
– Widocznie słowa moje wywierają na pani wrażenie, gdy pani je tak dobrze pamięta – odpowiedział Lewin i zaczerwienił się, gdyż przypomniał sobie, że powtarza tę odpowiedź już po raz drugi.
Wroński spojrzał na Lewina, na hrabinę Nordston i uśmiechnął się.
– Pan stale mieszka na wsi? – zapytał. – Wyobrażam sobie jak panu musi się nudzić podczas zimy.
– Kto ma zajęcie, temu się nie nudzi, a zresztą mnie moje towarzystwo wystarcza – odparł dobitnie Lewin.
– Lubię wieś – mówił dalej Wroński, zauważywszy ton Lewina, lecz udając, że tego nie dostrzegł.
– Spodziewam się, hrabio, że nie zgodziłbyś się mieszkać stale na wsi? – zapytała hrabina Nordston.
– Nie wiem, nigdy nie próbowałem mieszkać dłużej na wsi. Lecz raz doświadczyłem dziwnego uczucia: nigdy nie tęskniłem tak za wsią, za prawdziwą rosyjską wsią z łapciami i z chłopami, jak wtedy, gdy całą zimę z matką spędzałem w Nicei. Nicea, jak to państwu wiadomo, sama przez się jest nudna, równie jak Neapol i Sorrento, które są dobre, ale tylko na krótko. Tam właśnie, na południu, przypomina się Rosja, a szczególnie wieś. Zupełnie jak…
Wroński mówił, zwracając się i ku Kitty, i ku Lewinowi, spoglądając na nich po kolei swym spokojnym, życzliwym wzrokiem. Widać było po nim, że mówi tylko to, co mu przychodzi na myśl.
Zauważywszy, że hrabina Nordston chciała odezwać się, Wroński przestał mówić i zaczął uważnie przysłuchiwać się hrabinie.
Rozmowa nie milkła na chwilę, tak że stara księżna, która zawsze miała w pogotowiu na zapas, na wypadek braku tematu do rozmowy, dwa działa ciężkiego kalibru: klasyczne i realne wykształcenie i powszechną powinność wojskową, nie miała potrzeby wytaczać ich, a hrabina Nordston nie miała sposobności drażnić Lewina.
Lewin chciał, ale nie mógł przyłączyć się do ogólnej rozmowy; obiecywał sobie co chwila, że wyjdzie, lecz nie wychodził, jakby czekając na coś.
Zaczęła się toczyć rozmowa o stolikach wirujących i o duchach i hrabina Nordston, która wierzyła w spirytyzm, zaczęła opowiadać cuda, których była naocznym świadkiem.
– Doprawdy, hrabino, musi mnie pani kiedyś koniecznie tam zaprowadzić. Nigdy nie widziałem niczego nadzwyczajnego, choć zawsze starałem się zobaczyć – uśmiechając się, rzekł Wroński.
– Dobrze, w przyszłą sobotę – odpowiedziała hrabina Nordston. – A pan Konstanty Dmitriewicz, czy pan wierzy? – zapytała Lewina.
– Po co pani mnie pyta, przecież pani dobrze wie, co odpowiem.
– Chciałabym usłyszeć pańskie zdanie.
– Moim zdaniem – odrzekł Lewin – te stoliki wirujące są najlepszym dowodem, że tak zwana inteligencja stoi na niewiele wyższym poziomie umysłowym od chłopów, wierzących w uroki, w czary, w zapatrzenie się itp., ale my…
– Zatem pan nie wierzy?
– Nie mogę wierzyć, hrabino!
– A jeśli ja sama widziałam?
– I baby wiejskie opowiadają, że widziały na własne oczy upiora.
– Zdaje się zatem panu, że mówię nieprawdę? – zapytała hrabina i roześmiała się nieszczerze.
– Mylisz się, Mario. Konstanty Dmitriewicz powiada tylko, że nie może wierzyć – odezwała się Kitty, rumieniąc się za Lewina. Lewin zaś, zrozumiawszy o co chodzi, rozdrażnił się jeszcze bardziej i chciał się odezwać, lecz Wroński, ze zwykłym swym szczerym uśmiechem, dopomógł zręcznie w dalszym prowadzeniu rozmowy, która mogła się stać nieprzyjemną.
– Czyż pan zupełnie nie przypuszcza możności istnienia tych objawów? – zapytał. – Dlaczego? Uznajemy istnienie elektryczności, której bliżej nie znamy; dlaczegoż więc nie może być nowej siły, dotychczas nam nieznanej, a która…
– Gdy odkryto elektryczność – przerwał mu z niecierpliwością Lewin – to odkryto tylko zjawisko, i nie wiadomo było, skąd ono pochodzi i co może zdziałać, i minęły wieki całe, zanim pomyślano o zastosowaniu ich. Spirytyści zaś, zupełnie na odwrót, zaczęli od tego, że stoliki im piszą, a duchy do nich przychodzą, i dopiero potem zaczęli dowodzić, że jest to siła nieznana.
Wroński słuchał uważnie Lewina, interesując się widocznie jego słowami.
– Tak, lecz spirytyści mówią: „teraz jeszcze nie wiemy, co to za siła, lecz siła ta istnieje i działa w takich a takich warunkach, uczeni zaś niechaj dochodzą istoty tej siły”. Nie widzę powodu, dla którego nie miałaby to być nowa siła, gdy ona…
– Dlatego – znów przerwał Lewin – że elektryczność objawia swe działanie za każdym razem, gdy smołę potrzemy kawałkiem sukna, spirytyzm zaś, nie za każdym razem, a zatem nie jest zjawiskiem przyrodzonym.
Wroński nie przeczył, gdyż zauważył, że rozmowa staje się zbyt poważna jak na salon i chcąc zmienić jej przedmiot, uśmiechnął się wesoło i zwrócił się ku paniom.
– Najlepiej będzie, gdy zaraz spróbujemy, hrabino – odezwał się, lecz Lewin chciał koniecznie powiedzieć wszystko, co myślał o spirytyzmie.
– Myślę – mówił dalej – że usiłowania spirytystów, aby wytłumaczyć swe cuda jakąś nową siłą, są stanowczo bezcelowe, gdyż mówią oni o sile duchowej, a chcą poddać ją doświadczeniom materialnym.
Lewin spostrzegł, że wszyscy czekają na koniec jego dowodzeń.
– A ja myślę, że z pana będzie doskonale medium – przerwała mu hrabina Nordston – gdyż masz pan w sobie coś idealnego.
Lewin otworzył usta chcąc odpowiedzieć, lecz zaczerwienił się i nic nie odpowiedział.
– Najlepiej będzie, księżniczko, gdy zaraz weźmiemy się do próbowania stołów – zaproponował Wroński. – Księżno, czy pani pozwala? – Wroński wstał, szukając oczami stolika.
Kitty wstała, chcąc przysunąć stolik i, mijając Lewina, spotkała się z jego spojrzeniem. Żal jej go było z całego serca, tym bardziej, że wiedziała, iż tylko ona jest przyczyną jego nieszczęścia.
„Jeśli możesz mi przebaczyć, przebacz, jestem tak szczęśliwa” – mówiło jej spojrzenie.
„Nienawidzę wszystkich: i pani, i siebie” – odpowiadało spojrzenie Lewina. Sięgnął po kapelusz, chcąc pożegnać towarzystwo. Lecz niesądzone mu było wyjść. W chwili, gdy wszyscy zaczęli siadać koło stolika, wszedł stary książę i przywitawszy się z paniami, podszedł do niego.
– Dawno przyjechałeś? – zapytał uradowany książę. – Nie wiedziałem, że przyszedłeś do nas. Cieszę się, że pana widzę.
Stary książę mówił Lewinowi czasami „ty”, czasami zaś „panie”. Pocałowawszy się z Lewinem, zaczął z nim rozmawiać, nie zwracając uwagi na Wrońskiego, który stojąc, cierpliwie czekał, nim książę zwróci się ku niemu.
Kitty domyślała się, że po tym wszystkim, co zaszło pomiędzy nimi, serdeczność jej ojca musi sprawiać przykrość Lewinowi. Zauważyła również, że ojciec jej bardzo chłodno odpowiedział na ukłon Wrońskiego, i jak Wroński z pewnym zakłopotaniem popatrzył na jej ojca, starając się i nie mogąc zrozumieć, dlaczego jest tak źle usposobiony do niego, i Kitty zarumieniła się.
– Niech książę puści do nas Konstantego Dmitriewicza! – zawołała hrabina Nordston – chcemy robić doświadczenia.
– Jakie doświadczenia? Kręcić stołem? Wybaczcie mi, moje panie, i moi panowie, lecz, moim zdaniem, gra w pierścionek jest daleko weselsza – rzekł stary książę, spoglądając na Wrońskiego i domyślając się, że to on zaproponował doświadczenia spirytystyczne. – Gra w pierścionek ma przynajmniej jakiś sens.
Wroński spojrzał z zadziwieniem na księcia i uśmiechnąwszy się z lekka, zaczął rozmawiać z hrabiną Nordston o wielkim balu, mającym się odbyć w przyszłym tygodniu.
– Spodziewam się, że pani będzie na nim? – zwrócił się ku Kitty z zapytaniem.
Gdy książę odwrócił się od niego, Lewin wyszedł niepostrzeżenie i uśmiechnięta, uszczęśliwiona twarzyczka Kitty, odpowiadającej Wrońskiemu na pytanie o balu, była ostatnim wrażeniem, jakie Lewin wyniósł z tego pamiętnego dla siebie wieczoru.
XV
Gdy wieczór skończył się, Kitty opowiedziała matce swą rozmowę z Lewinem i pomimo całego współczucia, jakie dla Lewina miała, cieszyła się, że spotkały ją oświadczyny. Nie wątpiła na chwilę, że jej postępowanie było najzupełniej poprawne. Lecz, gdy położyła się do łóżka, długo nie mogła zasnąć; prześladowało ją jedno wrażenie, oblicze Lewina ze zmarszczonymi brwiami i z ponuro patrzącymi spod nich dobrymi oczami. Widziała go, jak stojąc podczas rozmowy z jej ojcem, spoglądał na nią i na Wrońskiego. I tak go żal jej się zrobiło, że aż łzy zakręciły się jej w oczach. Lecz w tej chwili pomyślała o tym, który jej zastąpił Lewina.
Jak żywa stanęła przed nią ta energiczna męska twarz z odbijającym się na niej szlachetnym spokojem i dobrocią dla wszystkich i dla wszystkiego. Przypomniała sobie, jak głęboko kocha ją ten, którego ona kochała, i znów zrobiło jej się wesoło i z uśmiechem szczęścia złożyła głowę na poduszce. „Żal mi go, ale co robić? Ja jestem niewinna!” – powtarzała sobie, lecz głos wewnętrzny mówił jej co innego. Sama nie zdawała sobie sprawy, czego żałuje: czy tego, że dopuściła Lewina do oświadczyn, czy też tego, że mu odmówiła. Wspomnienia te zatruwały jej szczęście. „Boże, zmiłuj się nade mną! Boże, zmiłuj się nade mną!” – modliła się, zanim sen jej nie zmorzył.
Tymczasem na dole, w małym gabinecie księcia, odbywała się jedna z coraz częściej powtarzających się między rodzicami scen o ukochaną córkę.
– Co? Jak to co! – krzyczał książę, machając rękoma i zapinając na sobie szlafrok, podbity lekkim futrem. – To, że nie masz ambicji ani dumy, że hańbisz i gubisz córkę tym podłym i głupim swataniem!
– Lecz, na miłość boską, zlituj się książę nade mną! Cóż ja takiego zrobiłam? – mówiła księżna, zaledwie wstrzymując się od płaczu.
Księżna, uszczęśliwiona rozmową z córką, przyszła, jak zwykle, powiedzieć księciu dobranoc, i choć nie miała zamiaru mówić mu o oświadczynach Lewina i o odmowie Kitty, napomknęła jednak z lekka mężowi, że, jak jej się zdaje, z Wrońskim już wszystko skończone, i że hrabia oświadczy się, jak tylko przyjedzie jego matka.
Usłyszawszy to, książę rozgniewał się i zaczął używać grubiańskich wyrażeń.
– Coś zrobiła? Poczekaj: po pierwsze wabisz starających się, o czym cała Moskwa będzie mówiła, i będzie miała słuszność. Jeśli wydajesz wieczory, to zapraszaj wszystkich, a nie paru wybranych dudków. Zaproś wszystkich tych lalusiów (książę nazywał tak moskiewską młodzież), zawołaj grajka i niech sobie skaczą, a nie tak, jak ty robisz, paru konkurentów! Wstręt mnie ogarnia, gdy patrzę na to, a ty doczekałaś się tego, czego chciałaś, zawróciłaś w głowie dziewczynie. Lewin jest człowiekiem tysiąc razy porządniejszym. A ten Wroński to petersburski elegant; ich tam na maszynie robią, jeden wart drugiego, a wszyscy razem licha warci. Choćby on był księciem krwi nawet, moja córka nikogo nie potrzebuje.
– Lecz czy ja winna jestem temu?
– Ty!… – zawołał książę, pełen gniewu.
– Wiem dobrze, że jeśli ciebie będę słuchała, to nigdy córki nie wydamy za mąż. W takim razie najlepiej wyjeżdżajmy na wieś.
– Ma się rozumieć!
– Sam powiedz, czy ja narzucam się komu? Nikomu się nie narzucam, a młody człowiek zakochał się i ona, jak mi się zdaje…
– Tak, jak ci się zdaje!… A jeśli ona naprawdę zakocha się, a on tak samo myśli żenić się jak ja?… Wolałbym nie patrzyć na to wcale!…
– „Ach, spirytyzm! Ach, Nicea! Ach, na balu!…” – I książę, któremu zdawało się, że przedrzeźnia żonę, dygał przy każdym wyrazie. – A gdy staniemy się powodem nieszczęścia Kitty, gdy ona rzeczywiście nabije sobie głowę…?
– Dlaczego przypuszczasz, że nabije sobie?
– Ja nie przypuszczam, ja wiem. My znamy się na tym, a nie baby. Widzę człowieka, mającego poważne zamiary, i widzę sowizdrzała, jak ten dudek, który chce się tylko pobawić…
– Zaczynasz już gadać od rzeczy…
– Przypomnisz sobie moje słowa, lecz już będzie za późno… tak będzie, jak z Dolly…
– Dobrze, dobrze, nie mówmy już o tym – przerwała księciu żona, przypominając sobie nieszczęśliwą Dolly.
– Dobrze, dobranoc!
Przeżegnawszy się i pocałowawszy, lecz wiedząc dobrze, że każde z nich pozostaje przy swoim zdaniu, małżonkowie rozeszli się.
Księżna z początku była pewna, że dzisiejszego wieczoru rozstrzygnął się los Kitty, i że zamiary Wrońskiego nie mogą ulegać żadnej wątpliwości. Lecz słowa męża zaniepokoiły ją. Wróciwszy do swego pokoju, księżna również, tak jak Kitty, westchnęła parę razy, jakby obawiając się nieznanej przyszłości: „Boże, zmiłuj się nade mną! Boże, zmiłuj się nade mną!”.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.