Fragment
I
NIEZWYKŁE ZJAWISKO
Asbjørn Krag otwierał list za listem, szybko przebiegał oczyma i niechętnie rzucał na biurko. Nie było w nich nic zajmującego. Listy od dalekich znajomych, zaproszenia, które otrzymywał tuzinami i jeden list anonimowy. Z obrzydzeniem rzucił go Krag do kosza.
Asbjørn nudził się straszliwie.
Nic do roboty, nic – myślał.
Zwyczajnie poczta przynosiła mu jakąś tajemnicę, jakieś skomplikowane zadanie do rozwiązania, wreszcie jakieś odkrycie – a dziś….
Wreszcie pozostał mu w ręku ostatni list w dużej, niemal urzędowej kopercie. Rozciął ją spiesznie i wyjął arkusik wytwornego papieru listowego.
Zaledwie słów parę było na nim. Z przyzwyczajenia spojrzał najpierw na podpis.
– Ach, od niego – pomyślał Krag – a więc żyjesz – i przeczytał list. List brzmiał:
Kochany Przyjacielu!
Jeżeli Ci nie przeszkodzę w twych zajęciach, zapraszam Cię bardzo serdecznie do siebie na parę dni. Może tu znajdzie się coś dla ciebie. Wyjeżdżając z Kristianii1 wybierz pociąg odchodzący o 10:15.
Twój przyjaciel
Joachim Høft
Krag złożył list starannie i spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta.
– Jeżeli ci nie przeszkodzę!… – ach, jakież to śmieszne. Wszak od tygodni Krag zanudzał się śmiertelnie. Nic a nic mu nie przeszkadzało.
List pochodził od prawie zupełnie zapomnianego towarzysza młodości, który mieszkał w Friedrichshald, gdzie zajmował wybitne stanowisko społeczne. Sądząc z treści, list nie zawierał nic ważnego. Zwykłe zaproszenie towarzyskie. Główną jednak jego zaletą było to, że kończyła się nuda.
Krag postanowił wyjechać. W chwilę później zdążał Krag, wesoły i zadowolony, wraz ze służącym i walizkami na dworzec kolejowy.
Tuż przy wejściu na peron zobaczył Krag młodego agenta policyjnego i podszedł ku niemu.
– Dokąd pan jedzie? – zapytał, witając się, agent.
– Wyjeżdżam w osobistych sprawach.
– Daleko?
– Nie, tylko do Friedrichshald.
– Friedrichshald – powtórzył agent – ależ to szczególne.
– Cóż w tym szczególnego, że ja do Friedrichshald jadę? – zapytał Krag i lekko się uśmiechnął.
– Słusznie – odpowiedział agent – w gruncie rzeczy nic to dziwnego właściwie, tylko dzisiaj spotykam się po raz drugi z miejscowością Friedrichshald.
Asbjørn Krag nagle spoważniał.
– Taak? – Czyżby jaka nowa zbrodnia?
– Nie, to nie. – Spotkałem się z tą nazwą dziś w biurze o godzinie wpół do dziesiątej. Wszedłem do biura niespodziewanie i nagle doleciały mnie luźne słowa prowadzonej rozmowy między moim szefem a jakimś nieznanym panem. Ciągle powtarzało się słowo doktor Peters, więc zrozumiałem, że on się tak nazywa. Miałem wrażenie, że doktor Peters jest prawie na wychodnym. – Czy jedzie pan jutro do Friedrichshald? – zapytał mój szef nieznajomego pana mówiącego po niemiecku. – Prawdopodobnie dopiero pojutrze – odpowiedział Niemiec. – Wpierw muszę zmienić trzysta tysięcy marek.
…– Niemiec, trzysta tysięcy, wyjazd – to były słowa, które zmusiły mnie do zwrócenia baczniejszej uwagi na nieznajomego.
…– Był to poważny pan w wieku do pięćdziesięciu lat o czarnej brodzie i lśniących jedwabistych wąsach, i ogromnych prawie nadnaturalnej wielkości oczach, patrzących spoza w złoto oprawnych okularów. Wytwornie ubrany poruszał się ze swobodą salonowca i dystynkcją dyplomaty.
…– Szef mój był dla nieznajomego pana bardzo uprzejmy i odprowadził go niemal do drzwi wejściowych. Zanim jednak rozstali się obaj, usłyszałem dokładnie słowa Niemca: – Zdaje mi się jednak, że w Friedrichshald nie znajdę zdolnego detektywa. – Co mój szef na to odpowiedział, nie dosłyszałem, ale to jest właściwy powód mego zdziwienia, gdy dowiedziałem się, że pan wyjeżdża do Friedrichshald.
Czas odjazdu zbliżał się i Krag wszedł do wagonu, kończąc rozmowę przez otwarte okno.
– Czy dowiedział się pan, kim jest doktor Peters?
– Nie.
– Za mała ciekawość, to ogromny błąd w pańskim zawodzie – zauważył Krag.
– Nie mogę sobie niczego zarzucić – odpowiedział agent. – Gdy bowiem szef mój uwolnił się wreszcie od pracy, zapytałem go o doktora Petersa. Zamiast jednak odpowiedzi zapytał mnie niechętnie: – Doktor Peters? Słyszał, więc pan jego nazwisko? – Tak jest – odpowiedziałem. – A czy słyszał pan, co z naszej rozmowy? – Powiedziałem mu wszystko, co usłyszałem. Na twarzy mego szefa odmalowało się zadowolenie. – Doktor Peters – powiedział mi szef – udzielił mi bardzo cennych wskazówek. W każdym razie nie życzę sobie jednak, aby ktoś wiedział w moim biurze o panu mówiącym po niemiecku, a tym mniej o jego nazwisku. – Bardzo słusznie – rzekłem.
Asbjørn Krag roześmiał się. Oto stoi przede mną człowiek i opowiada mi wszystko, o czym właściwie wspomnieć nawet nie powinien. Oto młody agent papla jak sroka wbrew poleceniom swojego szefa.
Ach, jak często zdarzają się podobne rzeczy.
Krag do policji nie należał. Niemniej jednak detektywi uważali go za swojego człowieka i powtarzali mu wszystko, co go mogło żywiej zainteresować. W ten sposób była zawsze łączność między policją a Asbjørnem Kragiem.
I podobnie jak ongiś, kiedy jeszcze Krag wchodził w skład policji, należąc do najlepszych urzędników, tak i teraz w razie potrzeby znajdował w biurze detektywów pomoc i mógł rozporządzać całym aparatem policyjnym.
Asbjørn Krag nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do słów młodego detektywa. Opowiadanie to było mu raczej obojętne, a jednak słowa: doktor Peters, trzysta tysięcy, brak zdolnego detektywa w Friedrichshald – głęboko utkwiły mu w mózgu.
– Jeżeli praca, którą przeznaczył mi mój przyjaciel, nie będzie wymagała zbyt wiele czasu, porozumiem się z szefem detektywów.
Pociąg ruszył. Asbjørn Krag usadowił się wygodnie w kącie przedziału, zapalił nieodstępnego papierosa i po chwili zatonął w lekturze. Były to czasopisma policyjne wielkich stolic europejskich. Czasopisma te, które są dla zwykłego czytelnika nieskończenie nudne, były dla Asbjørna najwspanialszą lekturą.
– Oto jest piękna lektura – zwykł mówić Asbjørn Krag, pokazując na stos czasopism policyjnych.
Innych rzeczy nie czytywał Krag nigdy, z wyjątkiem dzienników, które studiował począwszy od artykułów wstępnych, a skończywszy na ogłoszeniach. Szczególnie te ostatnie miały dla niego dużą wartość.
Zresztą Asbjørn Krag sam był współpracownikiem rozlicznych czasopism policyjnych zarówno w kraju jak i zagranicą. Właśnie przed niedawnym czasem ukazał się w paryskich pismach artykuł sławnego norweskiego detektywa omawiający zbrodnię przyszłości. W artykule tym rozwinął Asbjørn Krag nadzwyczajną fantazję w połączeniu z istotną i gruntowną wiedzą zawodową. Udowadniał, że wskutek gwałtownego rozwoju sztuki policyjnej, zbrodnia musi zmienić zasadniczo sposoby walki. Krag był artystą w swoim zawodzie.
W czasie jazdy pociągiem Asbjørn Krag nie troszczył się wcale o krajobrazy, przez które przejeżdżał. W jego zimnym i przenikliwym mózgu nie było miejsca dla pięknych widoków. I ilekroć spojrzał na śnieżnobiałe pola, skrzące się w promieniach słońca, to tylko w tym celu, aby przekonać się, ile już przebył drogi. A gdy kres podróży był jeszcze odległy, powracał do artykułu Brülersa, dyrektora policji, traktującego o daktyloskopii.
Dopiero, gdy pociąg zatrzymał się na dworcu w Friedrichshald, Asbjørn Krag złożył starannie pisma do podróżnej walizki, zarzucił na siebie futro i wyjrzał przez okno.
– Hallo – krzyknął ktoś nań z peronu. Bezwiednie spojrzał w tym kierunku.
W pobliżu wagonu stał pan o rdzaworudawym zaroście i witał się przyjaźnie. Mimo długiej rozłąki Asbjørn Krag poznał Joachima Høfta.
– Doskonale zrobiłeś, żeś przyjechał – mówił Høft. Sanki moje czekają. Jedziemy.
– Dokąd? – zapytał Krag.
– Do mnie. Mieszkam w willi za miastem.
W chwilę później mknęły sanki przez ruchliwe i gwarne ulice miasta.
– Czy zaszło co niezwykłego od czasu napisania do mnie listu? – zapytał Krag przyjaciela.
– Od przedwczorajszego wieczora? Nic.
– A twoje podejrzenia?
– Moje podejrzenia rosną z minuty na minutę. Jednak pytasz mnie się w ten sposób, jak gdybyś był wtajemniczony w całą sprawę.
– Najzupełniej się mylisz. Nie mam najmniejszego pojęcia, co to za sprawa. Stawiam pytanie ogólne.
Sanki wysunęły się z miasta i mknęły po twardej zamarzniętej ziemi. Droga biegła koło ogromnej pańskiej siedziby, skręcała całkiem na prawo i znaczyła prostą linię w śniegiem okrytych polach.
– Ślicznie tu, prawda? – zawołał Høft i wskazał ręką na skrzące się pola. – Śliczny widok, świeże powietrze, doskonały koń, no i ciepłe futro. Czegóż można więcej żądać.
Asbjørn Krag poruszył się niecierpliwie. Stanowczo nie miał zrozumienia dla widoków.
– Aby czasu nie tracić – mówił Krag – powiedz mi raczej, jaki cel miało twoje zaproszenie. Sądzę, że chyba nic poważnego
– Z czego to wnioskujesz?
– W przeciwnym bowiem razie nie byłbyś tak zadowolony i nie zachwycałbyś się nastrojami. Idę jeszcze dalej i powiem, że cała sprawa ciebie nie dotyczy.
– Masz słuszność. Istotnie nie dotyczy ona mnie, ani też mojej rodziny.
– A jednak zdaje mi się, że nią się zajmujesz.
– Odgadłeś. Gdyby ona nie była na prawdę ciekawa, nigdy nie zwracałbym się do ciebie. Wiem przecież, jak droga jest dla ciebie każda chwila.
Asbjørn Krag roześmiał się i bezwiednie przyszły mu na myśl długie tygodnie przeokropnej nudy.
– Cieszę się jednak, że tu jestem. Więc cóż dalej?
– Jak ci już wspominałem, mieszkam w małej willi za miastem. Za chwilę ją zobaczysz. Najbliższym moim sąsiadem jest tajemniczy pan, którego nazwiska nie znam, a który rzekomo nazywa się Folgefuchtel. Nie wierzę jednak, aby to było prawdziwe jego nazwisko.
– Prawdopodobnie – potwierdził Krag, – ale dlaczego on wybrał sobie tak dziwne nazwisko.
– Nie domyślam się tego. Jednak pod tym nazwiskiem otrzymuje listy, albo pod nazwiskiem Folgefuchtel-Birkenheim.
Asbjørn Krag roześmiał się głośno.
– Ależ Folgefuchtel-Birkenheim to dwa nazwiska.
– Wcale nie. Birkenheim jest nazwą posiadłości, w której on mieszka. Majętność ta należy do najstarszych i największych w naszej okolicy. Wydzierżawił mu ją właściciel na przeciąg dwóch lat. Wkrótce zobaczysz dom, w którym mieszka Folgefuchtel.
– Od kiedy mieszka ten – ten – Folgefuchtel?
– Mieszka od roku. Początkowo pobyt jego tutaj równał się niemal sensacji. Dziś przyzwyczaili się ludzie do niego. Jest to człowiek bardzo brzydki. Chodzi w jednej i tej samej zarzutce, tak starej i zniszczonej, że trudno określić jej kolor. Przy tym nie zdejmuje jej nawet wtedy, gdy mamy śliczną pogodę. Ponieważ w tych stronach żyjemy bardzo towarzysko, przeto niektórzy pragnęli go wciągnąć na wista2 i wysyłali do niego zaproszenia. Folgefuchtel nie przyszedł nigdy, niemniej jednak wysłał do wszystkich zapraszających go listy jednakowo brzmiące. W listach tych uprasza o wykreślenie go z listy towarzystwa oraz prosi o nieodwiedzanie go nigdy pod żadnym pozorem. Równocześnie zagroził, że wobec nieproszonych musiałby stosować system wyrzucania za drzwi. I istotnie niedługo później strzelił do jednego młodzieńca, który nie zwracając uwagi na przestrogę, wdzierał się do ogrodu przez płot.
– Zabił go?
– Zdaje się, że nie miał wcale tego zamiaru. Chciał go tylko przestraszyć.
– Krótko mówiąc, twój Folgefuchtel jest starym dziwakiem – rzekł Krag – i jeśli istotnie tak cała rzecz się przedstawia, to cóż w tym wszystkim jest groźnego?
– Zmieniłbyś swoje zdanie, gdybyś tylko usłyszał krzyk – rzekł poważnie Høft.
– Krzyk?!
– Tak jest. Krzyk najpotworniejszy, jaki kiedykolwiek w życiu słyszałem. Jest to krzyk, co mrozi krew w żyłach, krzyk jak gdyby tysiąca puszczyków, puchaczy, kruków, orłów czy też upiorów… Patrz, oto posiadłość oraz jego dom z wieżyczką – tajemniczy dom.
I w chwili, gdy Høft pokazywał Kragowi w dali majaczący dom, koń spłoszył się i rzucił gwałtownie w bok.
– Hallo! słyszysz krzyk – zawołał Høft. Straszny krzyk przeszył powietrze. Krag skurczył się w sobie i czuł jak po skórze chodzą mu mrówki.
– Høft ma słuszność – przyznał Krag – czegoś podobnie strasznego nigdy nie słyszałem.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.