Fragment
PRZEDMOWA
O Fryderyku Chopinie napisano już tyle książek, że można z nich skompletować całą bibliotekę, i to nawet bardzo obszerną. Znajdziemy w niej wiele ksiąg mówiących o twórczości największego polskiego kompozytora, jeszcze więcej – o dziejach jego życia. Istnieją książki pisane przez uczonych muzykologów i przez słynnych pisarzy, przez pianistów zwierzających się ze swych przeżyć nad klawiaturą fortepianu i przez poetów porwanych pięknem muzyki. Drukowane we wszystkich niemal językach świata, przeznaczone są dla badaczy i melomanów, dla czytelników dorosłych, młodych i najmłodszych.
Wśród kart napisanych specjalnie dla tych ostatnich wybija się książeczka, którą dziś oddajemy do Waszych rąk. Wyszła spod pióra Tadeusza Mayznera, jednego z najprawdziwszych przyjaciół młodzieży i szczerych wielbicieli muzyki Chopina; czytając, przekonacie się sami, że tak jest naprawdę.
Zastęp miłośników muzyki Chopina jest olbrzymi; sięga do wszystkich zakątków ziemi. Jesteśmy z tego dumni. Polski kompozytor – bodaj największy polski artysta wszystkich czasów – zdobył w świecie sławę najwyższą z możliwych. Nie chwilową, ale trwającą już przeszło sto lat i stale rosnącą. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, iż nie ma w świecie słuchacza radiowego, który by nie zetknął się kiedykolwiek z jakimś mazurkiem, walcem, polonezem czy balladą Chopina. Z pewnością zaś nie ma pianisty, który by nie miał w repertuarze choć paru jego utworów.
Od roku 1927 co parę lat zjeżdżają się do Warszawy – miasta młodości Chopina – młodzi pianiści z całego świata, by zmierzyć swoje siły w Międzynarodowym Konkursie Imienia Fryderyka Chopina. Wielu z nich to już dzisiaj artyści o sławie, która znacznie przekroczyła granice ich rodzinnych krajów. Nie tylko u nas bowiem, lecz wszędzie tam, gdzie istnieje fortepian, muzyka Chopina jest przedmiotem wzruszeń, zachwytu, podziwu.
CHOPIN
Zupełnie było ciemno w pokoju dziecinnym u państwa Chopinów. Chociaż śnieg, pokrywający grubą warstwą ulice Warszawy, rzucał blaski w okna mieszkania, okna pokoju, w którym dzieci spały, matka przysłoniła starannie, jak co wieczór, kiedy do snu układała całą swoją gromadkę: Frycka i jego siostry.
Zwłaszcza o malca trzeba się było troszczyć. Był wątły, blady, przeziębiał się łatwo. Z usypianiem go sporo było biedy, zwłaszcza jeżeli się za dnia muzyki nasłuchał.
Pani Justyna grać dziś musiała długo do tańca wychowankom męża, uczniom liceum, którzy stali na stancji w domu Chopinów. Był to niezawodny środek na uspokojenie żywych chłopaków, którzy po wyhasaniu się mniej rozrabiali. Dlatego więc namozoliła się, zanim jej Frycek zasnął dzisiejszego wieczoru. Uśpiła go wreszcie kołysanką o kaczorze, »co ma srebrne pióra«, i o „kaczuszce-złotonóżce”… Już i przy usypianiu Ludwisi, starszej córuchny, kiedy to jeszcze w Żelazowej Woli mieszkała, ta kołysanka mazurska nieraz się przysłużyła. Spał teraz Frycek cichutko, a i matka, znużona trudem dnia, zasnęła mocno.
Przelękła się pani Justyna, kiedy ją wśród nocy zbudzono wiadomością, że się chyba Fryckowi coś złego przytrafiło, bo w koszulinie, na bosaka przeszedł przez pokoje i gra…
Z bawialnego dochodziły dźwięki fortepianu. Pani Justyna rozpoznała melodię mazura, którym kończyła każdą tańcówkę chłopców. Zdumiała się. Nie przypuszczała, że jej mały, trzyletni Frycuś, stale towarzyszący przy muzykowaniu, nie patrzył na tańczących, lecz oparty o jej kolana, podpatrywał bieganinę palców po klawiaturze fortepianu i uczył się słuchając i patrząc…
Zdumiała się, że ta okruszyna zapamiętała zawiłą melodię, że maleńkie paluszki, choć się błąkają, odnajdują drogę…
I że ten mazur wiejski z Żelazowej Woli, gdzie się Frycek urodził, odnalazł się jakby w nim samym, w jego czułym serduszku. A jeszcze ją bardzo i to zastanowiło, że prosta melodia do tańcowania – pod palcami dziecka – tęskność ma w sobie i rzewność wielką, której dotychczas nie rozpoznała, a teraz słyszy wyraźnie.
Przypomina sobie, stojąc tak za swym maleństwem w zasłuchaniu, że kiedy Frycek na świat przychodził, tego właśnie mazura pod oknami oficyny w Żelazowej Woli rżnęła od ucha wiejska kapela.
Był wieczór i zima mroźna, jak tegoroczna. Pamięta dokładnie, był to 22 luty, rok 1810. Muzykanci rzępolili, a drużbowie do drzwi kołatali i prosili męża jej, Mikołaja, i ją samą na wesele we wsi. Gdzież im to wtedy było w głowie…
Frycka swego w jego pierwszej godzinie życia tuliła. I myślała wtedy: „Kimże ty będziesz, synusiu…” Ale dziś już wiedziała. Mówiło jej matczyne serce. Mówiło jej to granie maleństwa po nocy… W pokoju bawialnym chłodno… Zamyślenie odleciało. Matka bierze malca w ramiona, całuje, nazywa „muzykancikiem cudownym”, potem do łóżka kładzie, pierzynką otula i usiłuje uśpić. Frycek cichutko zwierza się matce, że chcę się nauczyć grać, żeby ją zastąpić, kiedy się znów, jak dzisiaj, zmęczy przy tym graniu do tańca. Malec szepce cichutko do ucha matce, a słowa głęboko jej w serce zapadają. I długo jeszcze zasnąć nie mogą oboje.
Matka myśli myślami miłującymi, jak to ten Frycuś od pierwszych miesięcy rzewnie płakał kiedy granie usłyszał… Mówiono jej, że dziecko nie znosi muzyki, ale ona wie przecież, że tak nie było, bo skoro go tylko odnosiła dalej od grającego, dziecko wyciągało rączki do fortepianu i wyraźnie domagało się muzyki. Albo i to: jak tylko nauczył się maszerować na czworakach, wędrował pod fortepian i nasłuchiwał… Dla nikogo fortepian nie był słyszalny, nikt na nim w tej chwili nie grał, ale malec słyszał, jak się struny echem odzywają, kiedy ktoś w pokoju głośniej zagada, stuknie albo odkaszlnie.
Może mu się te echa fortepianu w cudowne melodie układały, bo go wyciągnąć spod instrumentu było nie sposób, chyba obietnicą gry…
Mówiono wtedy o małym Frycku, że jest kapryśny i fantasta. Gdy płakał przy muzyce, mówiono, że dziecko jest nerwowe. Matka wiedziała, że nerwowe, ale domyślała się od dawna czegoś jeszcze, a od dzisiejszej nocy wie już na pewno, że Frycek będzie wielkim muzykiem. Będzie pięknie, najpiękniej grał na fortepianie, a może tworzyć będzie wspaniałe dzieła muzyczne, będzie znakomitym kompozytorem…
Frycek też nie śpi i także po swojemu myśli: „Mama dobra. Frycek niegrzeczny, bo wstał i chodził na bosaka i grał, a wszyscy śpią. Papa śpi i Ludwisia śpi, i malutka Izabela śpi, a Frycek grał po nocy… Jak przycisnąć dwa białe bliziutko siebie, od razu dwoma paluszkami, to brzydko gra, to aż boli od słuchania… A jak przycisnąć jeden biały jednym paluszkiem, drugiego nie przycisnąć, tylko zaraz drugi od drugiego – to ładnie gra, miło… A Frycek grał to, co mama grała. Mama najśliczniej na świecie gra i mama dobra, nie gniewa się. Mama jest taka, jak te dwa białe, co najładniej grają…” I malec zasnął radosny.
A matka powtarzając słowa małego Frycka, jego postanowienie wyręczenia jej w trudzie, myśli sobie: „Mój dobry synku, mój ty wielki muzyku…” I matka zasypia radosna.
Ileż to razy powtarzały się nocne wędrówki małego Frycka do fortepianu…
Od czasu kiedy przybyła mu trzecia siostrzyczka Emilka, Frycek sypiał w pokoju bawialnym, gdzie stał fortepian. Parę kroków zaledwie od łóżka do lśniącego wielkiego pudła o dziwacznym, pogiętym kształcie.
Zawsze, kiedy się chłopiec w nocy budził, wydawało mu się, że fortepian woła niby żywa jakaś istota. Nie wołał go przecież po imieniu: „Frycku!” czy „Fryderyku!” Zdawało się chłopcu, że się odzywa jękliwie, po swojemu, jak dawniej, kiedy pod niego na czworakach wchodził.
Z każdym miesiącem, z każdym dniem chyba, od chwili pierwszego grania, kiedy to matkę ze snu zbudził, coraz lepiej się poznawał z mową instrumentu. Z początku nawet nazwa „fortepian” trudniejsza była dla chłopca od gry samej.
Bywało, Frycek podnosi pokrywę klawiatury, spojrzy na klawisze i wie bez grania, które się ze sobą pokłócą, jeśli uderzy razem dwa lub więcej, a które znowu dadzą zgodne, miłe brzmienie.
W miarę jak wzrastał, już nie potrzebował patrzeć na klawiaturę, bo już na pamięć wiedział, jak pokłócić klawisze i jak zażegnać te kłótnie. Wygrywał nie tylko to, co mama grywała do tańca, ale co sam sobie zawczasu wymyślił.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.