Availability: Dostępny

Ciekawy przypadek Benjamina Buttona

ISBN: 9788379542291

Format: EPUB, MOBI

Liczba stron: 54

Data premiery: 25 lipca 2022

Typ publikacji

14,90 

Opis

„Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” to jedno z najbardziej znanych opowiadań Fitzgeralda, które było inspiracją do znanej wszystkim ekranizacji o tym samym tytule.

Główny bohater, Benjamin Button, rodzi się jako starzec, ale wkrótce odkrywa, że z biegiem lat młodnieje. Początkowo zadowolony, korzysta z życia – bierze udział w wojnie, przejmuje firmę ojca, zakochuje się. Jednak z czasem okazuje się, że niewyjaśniony proces młodnienia nie ustępuje…

Szczegóły

TytułCiekawy przypadek Benjamina Buttona
AutorFrancis Scott Fitzgerald
TłumaczDaniel Dudek
Liczba stron54
FormatEPUB, MOBI
ISBN978-83-7954-229-1
Data wydanialipiec 2022
Językpolski
Wydanie1

Fragment

1.

Jeszcze w 1860 roku właściwą rzeczą było urodzić się w domu. Obecnie, jak mi powiedziano, wielcy bogowie medycyny zarządzili, że pierwsze krzyki noworodka powinny wypełnić anestetyczne powietrze szpitala, i to najlepiej modnego. A więc młodzi państwo Buttonowie wyprzedzili tę modę o pięćdziesiąt lat, gdy pewnego letniego dnia 1860 roku zdecydowali, że ich pierwsze dziecko urodzi się w szpitalu. Tego, czy ten anachronizm miał jakikolwiek wpływ na zadziwiającą historię, którą zamierzam wam przedstawić, nigdy się nie dowiemy.

Opowiem wam, co się wydarzyło, i sami zdecydujecie.

W przedwojennym Baltimore państwo Roger Button zajmowali godną pozazdroszczenia pozycję, zarówno społeczną, jak i finansową. Byli spokrewnieni z Tą Rodziną i z Tamtą Rodziną, co, jak wiedział każdy mieszkaniec Południa, uprawniało ich do członkostwa w licznym parostwie, które w dużej mierze zamieszkiwało Konfederację. Było to ich pierwsze doświadczenie z uroczym zwyczajem rodzenia dzieci, więc naturalnie pan Button był podenerwowany. Miał nadzieję, że będzie to chłopiec, żeby mógł go wysłać do Yale College w Connecticut, do którego pan Button sam uczęszczał przez cztery lata i gdzie był znany pod dość wymownym pseudonimem „Spinka”.

We wrześniowy poranek poświęcony wielkiemu wydarzeniu wstał nerwowo o szóstej, ubrał się, poprawił nienaganny halsztuk i pośpieszył ulicami Baltimore do szpitala, aby ustalić, czy ciemność nocy zaowocowała pojawieniem się nowego życia.

Gdy znajdował się w odległości około stu jardów od Prywatnego Szpitala Maryland dla Kobiet i Mężczyzn, dostrzegł doktora Keene’a, ich lekarza rodzinnego, schodzącego po frontowych schodach, zacierającego ręce, jakby wykonywał ruch myjący – jak to wszyscy lekarze są zobowiązani przez niepisaną etykę ich zawodu.

Pan Roger Button, prezes firmy Roger Button & Co., zajmującej się hurtową sprzedażą narzędzi, zaczął biec w stronę doktora Keene’a ze znacznie mniejszą dostojnością, niż oczekiwano od dżentelmena z Południa w tamtym barwnym okresie.

– Doktorze Keene! – zawołał. – Panie doktorze!

Lekarz usłyszał go, rozejrzał się i stanął w oczekiwaniu, aż Button się zbliży, z osobliwym wyrazem na swej szorstkiej, typowej dla medyków twarzy.

– Co się stało? – zapytał pan Button, gdy w końcu dobiegł do doktora. – Czy wszystko w porządku? Jak ona się czuje? Czy to chłopiec? Niech pan mówi! Co…

– Mówże pan z sensem! – odpowiedział ostro doktor Keene. Wydawał się nieco zirytowany.

– Co z dzieckiem? Czy poród się udał? – dopytywał błagalnie pan Button.

Doktor Keene zmarszczył brwi.

– Ach, tak, tak sądzę. Tak jakby. – Rzucił ponownie osobliwe spojrzenie w kierunku pana Buttona.

– Czy z żoną wszystko w porządku?

– Tak.

– Czy to chłopiec czy dziewczynka?

– Szanowny panie! – krzyknął mocno poirytowany doktor. – Proszę pójść i samemu zobaczyć. Bezczelny! – Wypowiedział ostatnie słowo prawie jedną sylabą, po czym odwrócił się, mrucząc pod nosem: – Chyba nie sądzi pan, że taki przypadek pomoże mojej reputacji zawodowej? Jeszcze jeden by mnie zrujnował… Każdego by zrujnował.

– O co chodzi? – dopytywał pan Button. – Trojaczki?

– Nie, żadne trojaczki! – uciął ostro doktor. – Chce pan wiedzieć, to proszę iść zobaczyć samemu. I znaleźć sobie innego lekarza. Sprowadziłem pana na świat, młody człowieku, i jestem pana lekarzem rodzinnym od czterdziestu lat, ale na tym koniec! Nie chcę mieć więcej do czynienia ani z panem, ani z pana krewnymi! Do widzenia!

Po tych słowach odwrócił się ostro i bez słowa wsiadł do swojego faetonu czekającego przy krawężniku i szybko odjechał.

Pan Button stał w miejscu, oszołomiony i cały drżący. Co też strasznego się stało? Nagle poczuł, że zupełnie nie ma już ochoty wchodzić do szpitala. Jednak po chwili, z najwyższym trudem, pokonał stopnie i wszedł frontowymi drzwiami.

Za biurkiem, w mętnym mroku pomieszczenia, siedziała pielęgniarka. Pan Button podszedł do niej zawstydzony.

– Dzień dobry – powiedziała, patrząc na niego uprzejmie.

– Dzień dobry. Jestem… Nazywam się Button.

Gdy dziewczyna to usłyszała, na jej twarzy pojawiło się ogromne przerażenie. Wstała, ale wydawało się, że walczy ze sobą i rozważa, czy aby nie uciec zza biurka.

– Chcę zobaczyć swoje dziecko – oznajmił pan Button.

Pielęgniarka wydała cichy pisk.

– Tak, oczywiście! – zawołała histerycznie. – Sala na górze. Trzeba iść schodami. Proszę pójść tamtędy i na górę!

Wskazała kierunek, a pan Button, oblany chłodnym potem, odwrócił się niepewnie i zaczął wspinać na piętro. W górnym holu zwrócił się do kolejnej pielęgniarki, która podeszła do niego z misą w ręku.

– Nazywam się But-ton – wydukał z trudem. – Chcę zobaczyć swoje…

Łup! Misa z brzękiem spadła na podłogę i potoczyła się w kierunku schodów. Łup! Łup! Zaczęła metodycznie spadać, jakby brała udział w przeraźliwej scenie, którą wywołał niniejszy jegomość.

– Chcę zobaczyć swoje dziecko! – niemal wrzasnął pan Button. Był na skraju załamania.

Łup! Misa dotarła na parter. Pielęgniarka odzyskała panowanie nad sobą i rzuciła Buttonowi spojrzenie pełne pogardy.

– D o b r z e, panie Button – zgodziła się ściszonym głosem. – W  p o r z ą d k u ! Ale gdyby pan wiedział, w jakim stanie byliśmy dzisiaj rano przez ten incydent! To wręcz niewyobrażalne! Szpitalowi nie zostanie nawet cień reputacji po…

– W tej chwili! – krzyknął ochryple. – Nie zniosę tego dłużej!

– Dobrze, proszę tędy, panie Button.

Powlókł się za nią powoli. Na końcu długiego korytarza dotarli do pokoju, z którego dochodziło rozmaite wycie – pokoju, który oczywiście w późniejszym czasie był znany jako „sala noworodków”. Weszli do środka. Wokół ścian rozstawione było z pół tuzina lakierowanych na biało kołysek, każda z kartą u wezgłowia.

– No więc – sapnął pan Button – które z nich jest moje?

– Tam – odpowiedziała pielęgniarka.

Oczy pana Buttona podążyły za jej wskazującym palcem i wtedy to zobaczył. Owinięty w obszerny biały koc i częściowo wciśnięty w jedną z kołysek siedział starszy mężczyzna w wieku około siedemdziesięciu lat. Jego rzadkie włosy były prawie białe, a z podbródka zwisała długa siwa broda, która absurdalnie falowała w przód i w tył, wachlowana przez wiatr wpadający przez okno. Spojrzał na pana Buttona przyćmionymi, wyblakłymi oczami, w których czaiło się niejasne pytanie.

– Czy macie mnie za durnia? – zagrzmiał pan Button, a jego przerażenie przerodziło się we wściekłość. – Czy to jakiś niesmaczny szpitalny żart?

– Nie wydaje nam się to zabawne – odpowiedziała surowo pielęgniarka. – I nie wiem, czy jest pan durniem, czy nie, ale to z pewnością pana dziecko.

Chłodny pot zaczął spływać z czoła pana Buttona ze zdwojoną siłą. Zamknął oczy, a potem, otwierając je, spojrzał ponownie. To nie była pomyłka, spoglądał na mężczyznę w wieku siedemdziesięciu lat, na  n o w o r o d k a  w wieku siedemdziesięciu lat, na noworodka, którego stopy zwisały z boków łóżeczka, w którym spoczywał.

Stary mężczyzna patrzył to na niego, to na pielęgniarkę, i nagle przemówił chrypliwym, starczym głosem.

– Czy jesteś moim ojcem? – zapytał stanowczo.

Pan Button i pielęgniarka podskoczyli gwałtownie.

– Bo jeśli tak – kontynuował kwaśno starzec – chciałbym, żebyś mnie stąd zabrał albo przynajmniej załatwił mi wygodny bujany fotel.

– Skąd, na Boga, się wziąłeś? Kim ty jesteś? – wybuchnął gorączkowo pan Button.

– Nie mogę ci  d o k ł a d n i e  powiedzieć, kim jestem – odpowiedział zrzędliwym tonem – bo urodziłem się dopiero kilka godzin temu, ale na pewno na nazwisko mam Button.

– Kłamiesz! Jesteś oszustem!

Starzec odwrócił się ze znużeniem do pielęgniarki.

– Ładne mi powitanie nowo narodzonego dziecka – poskarżył się słabym głosem. – Siostro, proszę mu powiedzieć, że jest w błędzie.

– Myli się pan, panie Button – oznajmiła pielęgniarka. – To jest pana dziecko i musi pan to przyjąć do wiadomości. Prosimy, aby jak najszybciej zabrał go pan do domu. Najlepiej jakoś… dzisiaj.

– Do domu? – powtórzył z niedowierzaniem pan Button.

– Tak, nie może tutaj zostać. Nie może, rozumie pan?

– Chętnie stąd pójdę – jęknął starzec. – To dobre miejsce dla malców o niewielkich wymaganiach. Ale ja przez cały ten krzyk i wycie nie mogłem zmrużyć oka. Prosiłem o coś do jedzenia – tutaj jego pełen protestu głos zaczął nabierać piskliwych tonów – i przynieśli mi butelkę mleka!

Pan Button opadł na krzesło w pobliżu syna i ukrył twarz w dłoniach.

– Boże drogi! – mruknął w przerażeniu. – Co ludzie powiedzą? Co robić?

– Musi pan go zabrać do domu – nalegała pielęgniarka. – Natychmiast!

Przed oczami udręczonego mężczyzny z przerażającą wyrazistością uformował się groteskowy obraz – zobaczył samego siebie spacerującego po zatłoczonych ulicach miasta z tym odrzucającym stworzeniem u swojego boku.

– Nie mogę. Nie mogę – jęczał.

Ludzie przystawaliby, aby z nim porozmawiać, a on? Co miałby im powiedzieć? Musiałby przedstawiać tego… tego siedemdziesięciolatka:

– To jest mój syn, urodził się dziś rano. – A wtedy staruszek owijałby się ciaśniej kocem i szliby dalej, mijając tętniące życiem sklepy, targ niewolników (tu pan Button pomyślał, że nawet mniej upokarzające byłoby, gdyby jego syn był czarny), luksusowe domy w dzielnicy mieszkalnej, dom starców…

– No już! Proszę wziąć się w garść – nakazała pielęgniarka.

– Spójrz na mnie – wtrącił nagle starzec. – Jeśli myślisz, że wrócę do domu w tym kocu, to grubo się mylisz.

– Dzieci zawsze dostają kocyki – zauważyła pielęgniarka.

Ze złośliwym chrząknięciem starzec podniósł małą białą pieluchę.

– Popatrz! – mruknął. – O t o  co dla mnie przygotowali.

– Dzieci zawsze je noszą – powiedziała sztywno pielęgniarka

– No cóż – rzekł starzec. – To dziecko za jakieś dwie minuty nie będzie miało na sobie niczego. Ten koc gryzie. Mogli przynajmniej dać mi prześcieradło.

– Nie, nie, nie! Spokojnie! – powiedział szybko pan Button. Po czym zwrócił się do pielęgniarki. – Co ja mam zrobić?

– Proszę iść do miasta i kupić synowi jakieś ubrania.

Głos staruszka podążył za panem Buttonem na korytarz:

– I laskę, tato. Chcę mieć laskę do chodzenia.

Pan Button trzasnął tylko wściekle zewnętrznymi drzwiami.

Spis treści

1.

2.

3.

4.

5.

6.

7.

8.

9.

10.

11.

Opinie

Na razie nie ma opinii o produkcie.

Tylko zalogowani klienci, którzy kupili ten produkt mogą napisać opinię.

Może spodoba się również…