Fragment
ROZDZIAŁ I
Pochodzę z Genewy. Rodzina moja należy do najwybitniejszych w naszym kraju. Przodkowie moi byli przez wiele lat radcami i syndykami. Ojciec zajmował kilka stanowisk społecznych, z których wywiązywał się z honorem, zyskując powszechne uznanie. Był szanowany przez wszystkich, którzy znali go jako człowieka prawego i w sprawach publicznych nigdy nie strudzonego. Lata pierwszej młodości spędził zajęty bez przerwy sprawami swego kraju. Rozmaite okoliczności sprawiły, że nie ożenił się wcześnie, a potem dopiero u schyłku życia wszedł w stan małżeński i został ojcem rodziny.
Ponieważ okoliczności jego małżeństwa ilustrują jego charakter, będę musiał o nich opowiedzieć. Jednym z jego najbliższych przyjaciół był kupiec, który ze stanu wspaniałego rozkwitu popadł przez splot niepomyślnych wypadków w deprymujące ubóstwo. Człowiek ten, nazwiskiem Beaufort, miał dumne i nieugięte usposobienie i nie mógł się przezwyciężyć, aby żyć w nędzy i zapomnieniu w tym samym kraju, gdzie dawniej, dzięki przynależności do najwyższej klasy społecznej i dzięki imponującej okazałości, z jaką zawsze występował, był znaną i wybitną osobistością. Spłaciwszy więc długi w sposób najbardziej honorowy, usunął się z córką do miasta Lucerny, gdzie żył nikomu nie znany, w stanie godnym największego politowania. Ojciec kochał Beauforta uczuciem najprawdziwszej przyjaźni, toteż jego usunięcie się od świata w tak nieszczęsnych okolicznościach głęboko ciążyło mu na sercu. Nie tracił jednak czasu ani sposobności, aby go odszukać, żywiąc nadzieję, że namówi go do rozpoczęcia kariery w świecie na nowo, udzielając mu pomocy pieniężnej i innej.
Beaufort przedsięwziął skuteczne środki, aby utrudnić poszukiwania. Dopiero po dziesięciu miesiącach udało się ojcu odszukać jego miejsce zamieszkania. Niezmiernie z tego powodu uradowany, pospieszył szybko do domu, w którym mieszkał i który znajdował się w ubogiej uliczce. Ale na progu powitała go tylko nędza i rozpacz. Z ruiny swego majątku Beaufort zdołał ocalić zaledwie drobną sumę pieniędzy. Wystarczało mu to, aby zapewnić sobie utrzymanie na kilka miesięcy, równocześnie zaś spodziewał się, że tymczasem wystara się o przyzwoite zajęcie w jakimś domu towarowym. Okres ten jednak zszedł na bezczynności, a dręczący go żal coraz bardziej się pogłębiał i dokuczał. W końcu tak kompletnie opanował jego umysł, że po trzech zaledwie miesiącach Beaufort został złożony niemocą, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku.
Córka pielęgnowała go z największą czułością i oddaniem, lecz równocześnie ogarniała ją rozpacz, kiedy widziała, jak gwałtownie maleją ich szczupłe zasoby, a nie było żadnej nadziei na zdobycie innych środków. Ale Karolina Beaufort posiadała nieprzeciętny umysł i charakter – odwaga dopomogła dzielnej dziewczynie stawić czoło przeciwności. Wystarała się o prostą pracę – splatała słomę. Tym i rozmaitymi innymi sposobami zdobywała nędzny zarobek, zaledwie wystarczający na skromne utrzymanie.
I tak minęło kilka miesięcy. Stan ojca pogarszał się. Prawie cały swój czas musiała poświęcić na pielęgnowanie chorego, wskutek czego jej środki utrzymania znacznie się skurczyły. Po niespełna dziesięciu miesiącach ojciec umarł na jej rękach, pozostawiając ją jako sierotę i żebraczkę. Ten ciężki cios był nie do zniesienia. Upadłszy na kolana przy trumnie Beauforta, płakała gorzkimi łzami. Tak zastał ją mój ojciec, kiedy wszedł do pokoju. Zjawił się jak duch opiekuńczy i przyjął biedną dziewczynę pod swoje skrzydła. Pogrzebawszy przyjaciela, zabrał ją z sobą do Genewy i oddał pod opiekę krewnym. W dwa lata po tym wypadku Karolina została jego żoną.
Między moimi rodzicami była znaczna różnica wieku, lecz okoliczność ta jakby jeszcze silniej łączyła ich więzami wzajemnego oddania. Prostolinijny umysł ojca kierował się szczególnym poczuciem słuszności – toteż zanim by się poważnie zaangażował w sprawie miłosnej, musiał najpierw stwierdzić, że jest w pełni uzasadniona i zasłużona. W jego przywiązaniu do mojej matki była nietajona cześć, w czym jednak zasadniczo różnił się od ludzi w tym wieku, zwykle dziecinnie zadurzonych. Na jego stosunek uczuciowy składał się bowiem szacunek dla jej wielkich zalet oraz pragnienie, aby w pewnym stopniu przyczynić się osobiście do wynagrodzenia jej doznanego bólu i cierpień. Nadawało to jego postawie niezwykły wdzięk i czar. Robił wszystko, by dogodzić jej życzeniom i potrzebom.
W ciągu dwóch lat poprzedzających ich ślub ojciec rezygnował po kolei ze wszystkich swoich funkcji społecznych. Bezpośrednio zaś po zawarciu związku małżeńskiego udali się w podróż po słonecznej Italii. Ciągła zmiana miejsca oraz niesłabnące nigdy zainteresowanie, jakie towarzyszy podróżnikowi w tym cudownym kraju, miały się przyczynić do wzmocnienia i pokrzepienia osłabionego organizmu mojej matki.
Z Italii udali się na zwiedzenie Niemiec i Francji. Urodziłem się jako ich najstarsze dziecko, w Neapolu i od niemowlęctwa towarzyszyłem im w wędrówkach. Byłem przez kilka lat jedynym ich dzieckiem. Czułe pieszczoty matki oraz pełen dobroci i zadowolenia uśmiech ojca wpatrzonego we mnie – to moje pierwsze wspomnienia. Byłem ich rozkoszą i bóstwem, i czymś lepszym jeszcze – ich dzieckiem, niewinnym i bezradnym stworzeniem, zesłanym im przez niebo. Wychowanie tej istoty na pożyteczną jednostkę i jej przyszły los spoczywał w ich rękach – od tego, jak wypełnią wobec niej swe obowiązki, zależało, czy pokierują nią ku szczęściu czy nieszczęściu. Głębokie przeświadczenie o tym, co winni byli istocie, której dali życie, łącznie z ożywiającą oboje tkliwością, jaką mi stale okazywali, może dać wyobrażenie o tym, jak w ciągu lat dziecinnych wpojone mi zostały zasady dobrego wychowania, polegające na opanowaniu, cierpliwości i miłosierdziu, których mnie codziennie uczono, a równocześnie świadczy o niezmiernie umiejętnym zajmowaniu się mną, dzięki czemu wszystko wydawało mi się jednym ciągiem zabawy i radości.
Przez długi czas tylko mnie samego mieli pod swoją czułą opieką. Choć matka z utęsknieniem wyczekiwała córki, ja wciąż byłem ich jedynym potomkiem. Miałem już około pięciu lat, kiedy w czasie wycieczki poza granice Italii spędziliśmy cały tydzień nad brzegami jeziora Como. Zawsze życzliwie usposobieni do wszystkich, rodzice moi często wstępowali do chat biedaków. Matka uważała to za swój święty obowiązek. Po prostu było dla niej koniecznością, wprost pasją, by pomna tego, co kiedyś wycierpiała i w jaki sposób ulżono jej niedoli, mogła z kolei sama działać w charakterze anioła stróża wobec wszystkich, których gnębiło strapienie. W czasie jednej z takich przechadzek rodzice zwrócili uwagę na ubogą chatkę, schowaną w fałdach doliny. Wywierała wrażenie rozpaczliwego opuszczenia, a wygląd ledwie odzianych dzieci, zgromadzonych przed chatką, świadczył wymownie o nędzy posuniętej do ostateczności. Pewnego dnia, kiedy ojciec wyjechał do Mediolanu, matka zabrawszy mnie ze sobą odwiedziła jej mieszkańców. Zastała w niej chłopa i jego spracowaną, przedwcześnie troskami przygarbioną żonę, która właśnie rozdzielała skąpy posiłek pięciu wygłodniałym dzieciaczkom. Wśród tych maluczkich jedno wyraźnie odróżniało się od reszty. Robiło wrażenie, jak gdyby pochodziło z innej klasy. Dziecko to było delikatne i nadzwyczaj urocze, podczas gdy reszta tworzyła jednolitą ciemnooką czwórkę prawdziwych małych włóczęgów. Włosy dziewczynki były jak najjaśniejsze żywe złoto i wbrew ubogiemu odzieniu nadawały jej głowie oznakę najwyższej dystynkcji.
Wieśniaczka widząc, z jakim podziwem i zdumieniem matka moja wpatrywała się w tę uroczą dziewczynkę, pospieszyła zaraz opowiadać jej dzieje. Nie było to jej dziecko, ale córka mediolańskiego szlachcica. Matka jej była Niemką, ale zmarła, dając jej życie. Dziecko ulokowano u tych poczciwych ludzi, aby je pielęgnowali – lepiej im się wtedy wiodło. Byli krótko po ślubie i pierwsze dziecko właśnie im się narodziło. Ojciec ich pupilki należał do tej generacji Włochów, którzy pragnęli wywalczyć wolność ojczyźnie. Padł ofiarą jej słabości. Czy zmarł, czy też jęczał jeszcze gdzieś w lochach więziennych w Austrii – nie było wiadomo. Majątek jego skonfiskowano, a dziecko zostało sierotą i żebraczką. I tak pozostawało nadal u przybranych rodziców i rozkwitało w ich prymitywnych warunkach, piękniejsze niż pielęgnowana róża ogrodowa wśród czamolistnych cierni.
Kiedy ojciec powrócił z Mediolanu, zastał bawiące się ze mną w holu naszej willi dziecko, piękniejsze niż cherubinek na obrazku. To niespodziewane zjawisko zostało zaraz wyjaśnione. Za zgodą ojca matka wymogła na jej dotychczasowych opiekunach, żeby odstąpili jej swoją pupilkę. Byli bardzo rozmiłowani w tej słodkiej sierotce. Obecność jej była dla nich prawdziwym błogosławieństwem. Zgadzali się jednak, że postąpiliby wobec niej niesprawiedliwie, gdyby ją nadal pozostawili w ubóstwie i niedostatku, kiedy Opatrzność zsyła jej tak możnych protektorów. Naradzili się z kapłanem ze wsi i w rezultacie Elżbieta Lavenza zamieszkała na zawsze w domu moich rodziców – stała się dla mnie więcej niż siostrą: przecudną i uwielbianą towarzyszką moich zajęć i przyjemności.
Elżbieta stała się ukochaniem wszystkich bez wyjątku. Namiętne i graniczące niemal z szacunkiem przywiązanie, jakim ją wszyscy darzyli, było dla mnie, któremu to samo przypadło w udziale, źródłem dumy i najwyższej radości. Wieczorem, w przeddzień sprowadzenia jej do domu, matka moja powiedziała żartując:
– Mam śliczny podarek dla mojego Wiktora; jutro go dostanie.
A kiedy nazajutrz przedstawiła mi Elżbietę jako przyrzeczony dar, z dziecięcą powagą dosłownie tłumaczyłem sobie jej słowa, uważając, że Elżbieta jest moja, że muszę się nią opiekować i że wolno mi ją kochać i pieścić. Wszelkie udzielane jej pochwały przyjmowałem jako należne mojej własności. Odnosiliśmy się do siebie tak, jakbyśmy byli kuzynami. Ale żadne słowo, żaden wyraz nie mógłby ująć i uzewnętrznić tego rodzaju stosunku, w jakim stawiałem ją wobec siebie – znaczyła dla mnie więcej niż siostra, skoro do samej śmierci miała być tylko moja.
ROZDZIAŁ II
Wychowywaliśmy się razem. Między nami był tylko niecały rok różnicy. Nie potrzebuję zaznaczać, że jakiekolwiek nieporozumienia czy spory były nam zupełnie obce. Współżycie nasze ożywiał duch harmonii, a różnice i kontrasty w naszych charakterach tylko nas bardziej do siebie zbliżały. Elżbieta była z usposobienia bardziej spokojna i skupiona, za to ja przy całym moim zapale potrafiłem zdobyć się na wytrwałą pilność i bardziej głęboko przeżywałem trawiącą mnie żądzę wiedzy. Duch jej podążał za tworami fantazji poetów, a w pełnych majestatu i wspaniałości widokach, otaczających zewsząd nasz dom w Szwajcarii – w wyniosłych kształtach gór znajdowała nieustanną okazję do podziwu i zachwytów. Znajdowała ją w zmianach pór roku, w burzy i spokoju, w zimowym zaciszu i w pulsującym życiem i ruchem lecie alpejskim. O ile towarzyszka moja obserwowała te wspaniałe zjawiska w duchu refleksyjnej powagi i zadowolenia, o tyle ja znajdowałem największą przyjemność w dochodzeniu ich przyczyn. Świat był dla mnie tajemnicą, którą pragnąłem odgadnąć. Ciekawość, poważne badania celem poznania ukrytych praw natury i entuzjastyczna radość, z jaką dochodziłem do ich ujawnienia – to wszystko należy do najpierwszych wrażeń, jakie utrwaliły się w mojej pamięci.
Miałem siedem lat, kiedy rodzicom urodził się drugi syn. Wtedy całkowicie zaniechali dotychczasowych wędrówek i zamieszkali na stałe w rodzinnym kraju. Posiadaliśmy dom w Genewie oraz campagne* na Belrive, na wschodnim brzegu jeziora, w odległości około jednej mili od miasta. Mieszkaliśmy przeważnie w tej ostatniej – w ten sposób rodzice żyli raczej w odosobnieniu. Ja sam nie lubiłem gwaru i unikałem licznego towarzystwa, przywiązałem się natomiast całą duszą do kilku wybranych osób. Stąd też koledzy szkolni byli mi na ogół obojętni, ale z jednym spośród nich łączyły mnie węzły najściślejszej przyjaźni. Był to syn kupca genewskiego, Henryk Clerval. Chłopiec ten miał szczególny talent i wyobraźnię. Posiadał przy tym dużo przedsiębiorczości, lubił znosić trudy, a nawet szukał niebezpieczeństw dla samej emocji. Był doskonale oczytany w literaturze rycerskiej i w romansach średniowiecznych. Komponował pieśni o bohaterach i zaczął pisać opowieści o czarach i rycerskich przygodach. Koniecznie chciał, żebyśmy organizowali przedstawienia amatorskie i maskarady z postaciami wziętymi spośród bohaterów Roncevaux, rycerzy Okrągłego Stołu króla Artura i uczestników wypraw krzyżowych, którzy przelewali swą krew, aby wyzwolić święty grób z rąk niewiernych.
Chyba nie ma drugiej takiej istoty ludzkiej, która by przeżyła szczęśliwsze dzieciństwo niż ja. U rodziców moich panowała atmosfera najserdeczniejszej życzliwości i pobłażania. Odczuwaliśmy na każdym kroku, że wcale nie byli tyranami, którzy by nas prześladowali swymi okrutnymi kaprysami, lecz że przeciwnie – byli wyłącznie przyczyną i źródłem niezliczonych rozkoszy, jakich stale zażywaliśmy. Stykając się z innymi rodzinami, mogłem wyraźnie rozeznać, jak szczególnie szczęśliwy był mój los, toteż odwdzięczaliśmy się rodzicom, tym mocniej ich kochając.
Moje usposobienie bywało czasami impulsywne, a pragnienia niepohamowane, lecz całym tym wewnętrznym wrzeniem rządziło jakieś prawo, które kierowało je nie ku dziecinnym zabawom, lecz ku gorącemu dążeniu poznawania rzeczy, choć nie wszystkiego i nie bez wyboru. Muszę wyznać, że ani struktura języków, ani kodeksy rządowe, ani sprawy polityczne różnych państw wcale mnie nie interesowały. Dążyłem do poznawania tajemnic nieba i ziemi i czy w danym wypadku chodziło mi o zewnętrzną substancję rzeczy, czy o utajonego ducha natury lub tajemnicę duszy człowieka, zawsze dociekania moje zwracały się do metafizycznych lub, w najwyższym tego słowa sensie, do przyrodniczych tajemnic świata.
Natomiast Clerval interesował się, jeśli tak można powiedzieć, moralnymi stosunkami rzeczy. Uwagę jego pochłaniały: ruchliwa scena życia, zalety bohaterów, czyny i działalność ludzi. Pełen najlepszych nadziei, marzył też o tym, żeby stać się jednym z tych, których nazwiska są utrwalone w literaturze jako dzielnych i nieustraszonych dobroczyńców rodzaju ludzkiego. A świątobliwa dusza Elżbiety płonęła w naszym cichym domu niby wieczna lampka przed świętym obrazem. Posiadaliśmy nieoceniony skarb jej sympatii. Jej uśmiech, jej głos łagodny i słodkie spojrzenie niebiańskich oczu były na zawsze z nami, by nas uszczęśliwiać i pobudzać do czynu. Była żywym duchem miłości, który wszystko łagodzi i wszystko upiększa. Pogrążony w swych dociekaniach, mógłbym stać się ponurym samotnikiem lub zhardzieć przez swą przyrodzoną gorączkowość, gdyby jej nie było przy mnie i gdyby mnie nie ułagodziła na podobieństwo swojej własnej łagodności. A Clerval – czy cokolwiek złego mogło dotknąć szlachetną duszę Clervala? – a przecież mógłby nie być tak doskonale ludzki, tak wyrozumiały w swej wspaniałomyślności, tak serdeczny i czuły przy swojej pasji do wielkich czynów i wielkiej przygody, gdyby znowu ona nie odsłoniła mu rzeczywistego uroku dobroczynności i nie sprawiła, że czynienie dobra postawił sobie za najwyższy cel swej szlachetnej ambicji.
Malując obraz moich wczesnych lat, zaznaczam również te wypadki, które niepostrzeżenie, ale nieuchronnie prowadzą do moich późniejszych i nieszczęsnych dziejów – bo kiedykolwiek patrzę wstecz ku narodzinom tej wielkiej pasji, która potem stała się moim zrządzeniem, to zawsze dochodzę do tego, że jak górska rzeka powstała ona z najlichszych, niemal zupełnie zapomnianych źródeł, ale wzbierając coraz bardziej po drodze, stała się żywiołowym potokiem, który z kolei swoim nurtem zmiótł raz na zawsze wszystkie moje nadzieje i radości.
Filozofia natury – to mój demon, narzędzie mego przeznaczenia. Dlatego w niniejszej opowieści pragnąłbym ustalić te fakty, które doprowadziły mnie do wybrania właśnie tej, a nie innej nauki. Pamiętam, miałem wtedy lat trzynaście, kiedy wszyscy wybraliśmy się dla rozrywki na wycieczkę do wód zdrojowych w pobliżu Thonon – brzydka pogoda zmusiła nas wtedy do zatrzymania się przez jeden dzień w oberży. W domu tym natknąłem się przypadkowo na tom dzieł Korneliusza Agrypy. Machinalnie i apatycznie otworzyłem książkę. Ale teoria, której usiłuje dowieść, oraz cudowne zdarzenia, które przytacza jako fakty, zamieniły niebawem to uczucie apatii w prawdziwy entuzjazm. Zdawało mi się, jak gdyby nowe światło zaświtało w moim umyśle. Podskakując z radości, opowiedziałem ojcu o swoim odkryciu. Ale ojciec rzuciwszy niedbale okiem na stronę tytułową książki powiedział:
– A! Korneliusz Agrypa! Mój kochany Wiktorze, nie trać na to czasu, to jest nic nie warte.
Gdyby zamiast takiej uwagi ojciec zadał sobie trud wyjaśnienia, że tezy Agrypy są całkowicie przestarzałe oraz że istniejący nowoczesny system wiedzy dysponuje znacznie silniejszymi argumentami niż starożytny, ponieważ materiał dowodowy tego ostatniego wysnuty jest z fantazji, gdy tymczasem dowody nowożytnego są realne i praktyczne, to w takich okolicznościach, oczywiście, odrzuciłbym Agrypę i zadowolił swą pobudzoną już wyobraźnię, powracając z większym zapałem do poprzednich studiów. Prawdopodobnie nawet tok moich myśli nie doznałby tego fatalnego impulsu, który doprowadził mnie potem do ruiny. Ale pobieżne tylko spojrzenie na moją książkę bynajmniej mnie nie przekonało, że treść jej była ojcu znana. Czytałem więc dalej z największą chciwością.
Po powrocie do domu najważniejszą dla mnie rzeczą było postarać się o cały komplet prac tego autora, a później także Paracelsusa i Albertusa Magnusa. Czytałem i wgłębiałem się w niezwykłe fantazje tych autorów z nieopisaną rozkoszą. Wspominałem już przedtem, że pożerała mnie zawsze gorąca tęsknota za tym, by przeniknąć najskrytsze tajemnice natury. Wbrew wspaniałym odkryciom, dokonanym w drodze wytężonej pracy przez filozofów współczesnych, odchodziłem od moich materiałów naukowych zawsze nieprzekonany i niezadowolony. Sir Isaac Newton podobno nieraz przyznawał się do tego, że czuje się jak dziecko zbierające muszle na brzegu tego wielkiego i niezbadanego oceanu, jakim jest ogrom ukrytej jeszcze przed nami prawdy. Ci zaś z jego następców w różnych dziedzinach nauk przyrodniczych, z którymi byłem zapoznany, wydawali mi się, nawet w moich chłopięcych wyobrażeniach, zwykłymi terminatorami, zajmującymi się przypadkowo tymi samymi zagadnieniami.
Nieuczony wieśniak spostrzegał dokoła żywioły i wiedział, jak je praktycznie wykorzystać. Najbardziej uczony filozof wiedział niewiele więcej. Zdjął częściowo zasłonę z oblicza natury, lecz jej odwieczne i niezniszczalne właściwości pozostawały nadal nieodgadnionym dziwem i tajemnicą. Mógł ciąć i rozkładać na części anatomiczne i nadawać nazwy, ale, nie mówiąc już o przyczynie ostatecznej, przyczyny drugiego i trzeciego stopnia były mu zupełnie nie znane.
Lecz tu były książki, tu byli ludzie, którzy głębiej dociekali i wiedzieli więcej. Wierzyłem na słowo wszystkim przytaczanym przez nich danym dowodowym i zostałem ich uczniem. Może się wydawać dziwne, że coś takiego mogło się zdarzyć w osiemnastym wieku, lecz, o ile kształciłem się według zwykłej rutyny w szkołach genewskich, o tyle równocześnie byłem w znacznym stopniu także samoukiem, jeśli chodzi o moje ulubione studia badawcze. Ojciec nie był usposobiony naukowo, toteż musiałem przy swojej dziecięcej krótkowzroczności sam sobie radzić z nienasyconą żądzą wiedzy studenta. Pod kierunkiem moich nowych nauczycieli zabrałem się pełen zapału do poszukiwania kamienia filozoficznego i eliksiru życia. To drugie niepodzielnie pochłonęło moją uwagę. Zdobyte bogactwo byłoby rzeczą drugorzędną, bo cóż ono mogło znaczyć wobec sławy, jaka towarzyszyłaby temu odkryciu, i gdyby udało mi się wypędzić chorobę z ciała ludzkiego i uczynić człowieka nietykalnym dla wszystkiego prócz gwałtownej śmierci!
Jednak na tym się wizje moje nic kończyły. Moi ulubieni autorzy obiecywali hojną ręką również moc wywoływania duchów lub diabłów – do spełnienia się tej obietnicy dążyłem z całym moim gorącym zapałem. Jeśli zaś wypowiadane przeze mnie zaklęcia nie odnosiły nigdy pożądanego skutku, to niepowodzenie przypisywałem raczej swojemu niedoświadczeniu, niż żebym miał winić moich nauczycieli za brak umiejętności czy fałsz. I tak przez jakiś czas zajmowałem się przestarzałymi systemami, mieszając, jak ktoś zupełnie nie wtajemniczony, setki sprzecznych teorii i miotając się rozpaczliwie w istnym bagnie różnorodnej wiedzy, wiedziony zapalczywą wyobraźnią i dziecinnym rozumowaniem, dopóki znowu wypadek nie zwrócił zainteresowań moich w inną stronę.
Miałem wtedy około piętnastu lat. Pewnego dnia w naszym zacisznym domu opodal Belrive byliśmy świadkami nadzwyczaj gwałtownej i okropnej burzy. Nadeszła spoza Gór Jurajskich i wybuchła zupełnie nagle ze straszliwym łoskotem rozlegającym się z różnych stron nieba. Przez cały czas jej trwania stałem u drzwi, z ciekawością i niezmierną przyjemnością śledząc jej raptowny przebieg. Wtem strumień ognia trysnął ze starego, wspaniałego dębu, który stał w odległości około dwudziestu jardów od naszego domu. Oślepiający błysk zgasł prawie natychmiast i wtedy zauważyłem, że dąb zniknął i że nie zostało z niego nic prócz przypalonego, obciętego pnia.
Nazajutrz rano, zaciekawieni, zebraliśmy się koło dębu. Drzewo było strzaskane w szczególny sposób. Uderzenie pioruna bowiem nie rozszczepiło go, ale poszarpało na cienkie strzępy. Nie widziałem jeszcze nigdy czegoś tak doszczętnie zniszczonego.
Bardziej oczywiste prawa elektryczności były mi już trochę znane. Właśnie wtedy był u nas pewien badacz o niezwykle poważnych osiągnięciach w naukach przyrodniczych, który, podniecony tą katastrofą, przystąpił zaraz do wyjaśnienia wypracowanej przez siebie teorii dotyczącej elektryczności i galwanizmu; był to dla mnie temat nowy i zadziwiający. Wszystko, co mówił, usuwało daleko w cień Korneliusza Agrypę, Albertusa Magnusa i Paracelsusa, którzy tak niepodzielnie zawładnęli moją wyobraźnią. Dziwne to było zrządzenie, bo przez obalenie tych autorytetów zniechęciłem się do dalszego prowadzenia swoich dotychczasowych studiów. Zdawało mi się, że chyba nic już przez człowieka nie będzie czy nie może być poznane. Wszystko, co tak długo absorbowało moją uwagę, nagle straciło jakikolwiek sens.
Przez szczególny kaprys umysłu, któremu może najwięcej ulegamy we wczesnej młodości, zaniechałem od razu moich dotychczasowych zajęć – uznałem naukę o przyrodzie i wszystkie jej pochodne za twór spaczony i chybiony i odczuwałem najwyższą pogardę dla rzekomej nauki, która nigdy nie przestąpi progu prawdziwej wiedzy. W tym nastroju umysłu przerzuciłem się do matematyki i tych gałęzi nauki, które do niej przynależą, jako zbudowanych na pewnych podstawach i dlatego godnych mojej uwagi.
W jak dziwny sposób jest ulepiona nasza dusza i jak słabymi nićmi powiązane jest nasze życie z pomyślnością czy ruiną! Kiedy patrzę wstecz, zdaje mi się, jak gdyby ta cudowna niemal zmiana mojej duchowej dyspozycji i woli dokonała się za sprawą anioła stróża czuwającego nad moim życiem – jak gdyby instynkt samozachowawczy dokonał ostatecznego wysiłku, aby odwrócić burzę, która nawet wtedy wisiała groźna pośród gwiazd i tylko czekała, żeby mnie pochłonąć. Zwycięstwo jego oznajmiał niezwykły spokój wewnętrzny i radość, jakie zagościły w mej duszy, kredy porzuciłem moje stare studia, którymi tak bardzo ostatnio się zamęczałem. Tą drogą uświadomiłem sobie, żeby nieszczęście kojarzyć z ich kontynuowaniem, a szczęście z ich zaniechaniem.
Był to poważny wysiłek ze strony mojego dobrego ducha, ale niestety – bezskuteczny. Przeznaczenie było zbyt potężne, a jego niezmienne prawa wyznaczyły mi bezwzględną i straszliwą zagładę.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.