Fragment
Rozdział I
Nigdy jeszcze nie widziałem tak odrażającego i ponurego krajobrazu. Wyszedłszy z dworca, znalazłem się na ulicy. Przede mną ciągnęły się pofalowane pola zbiegające aż do brzegu rzeki. Kolor tych pól był spełzły i brudny. Wyglądało to na zbiorowisko szpetnych plam. W oddali bodły niebo kominy fabryczne podobne do jakichś skamieniałych drzew. Zdawały się protestować przeciwko osadzeniu ich na tym pustkowiu. Ziemia była zbyt licha, ażeby służyć rolnikom, toteż po niepomyślnych próbach osiedleńczych porzucili ten kąt mieszkańcy, a nawet gruntowi spekulanci dali za wygraną. Jako jedyny ślad i przypomnienie kultury błyszczała biegnąca daleko na zachód linia szyn kolejowych, które przyniosły tutaj mój pociąg z Londynu. W mojej kieszeni kołatało się dziewięć pensów. To był mój cały majątek. Oczywiście nie potrzebowałem pieniędzy, aby natychmiast powrócić do Londynu, gdyż w kieszonce kamizelki spoczywał sobie spokojnie odcinek powrotnego biletu. Cóż jednak można począć w stolicy bez pieniędzy?
Ruszyłem w stronę, w której powinien był leżeć cel mojej podróży. Jakiegoś samotnego robotnika pracującego przy drodze zapytałem, czy idę w dobrym kierunku.
– Jak się nazywa ten budynek przed nami? – zapytałem, pokazując na podobny do zamku gmach, leżący w pewnym oddaleniu.
Robotnik nie odwrócił nawet głowy i mruknął:
– To jest pałac Breezeley, sir.
To powiedziawszy zajął się dalej swoją robotą, nie zwracając na mnie więcej uwagi.
Przed moimi oczyma rozłożył się zamek podobny do jakiejś olbrzymiej poczwary. Dostosowywał się znakomicie do ponurego i ohydnego otoczenia. Na obu skrzydłach domu podnosiły się ku niebu małe wieżyczki, które nadawały całości wygląd jakiegoś więzienia lub też zakładu dla obłąkanych. Jak mógł człowiek, posiadający zdrowe zmysły, budować swoją stałą siedzibę w takiej okolicy? Tak zapytywałem sam siebie i aby nabrać pewności i uspokoić się, namacałem spoczywającą w kieszeni na piersiach kopertę listu. Wewnątrz znajdowało się pismo polecające do pana Martina Hewsa mieszkającego w pałacu Breezeley. Epistoła ta razem z biletem powrotnym do Londynu i resztą grosiwa w wysokości 9 pensów stanowiła wszystkie moje ziemskie nadzieje. W końcu moje buty zatrzeszczały na wysypanej piaskiem drodze ogrodowej. W chwilę potem nacisnąłem zdecydowanym ruchem guzik dzwonka przy drzwiach wejściowych. Zaledwie przebrzmiał głos dzwonka, gdy otworzyły się przede mną drzwi. Lokaj, którego liberia przynosiłaby zaszczyt jakiemuś londyńskiemu pałacowi, skłonił się przede mną z uśmiechem i spojrzał na mnie pytająco.
– Przybywam z Londynu – odpowiedziałem na jego nieme pytanie. – Mam list polecający do pana Martina Hewsa.
– Oczekujemy pana, sir. Proszę wejść.
Przeprowadził mnie przez kosztownie urządzoną sień do małej windy, która w kilku sekundach wyniosła mnie na trzecie piętro. Potem wiódł mnie przez korytarz wysłany jedwabiście miękkim dywanem, w którym tonął zupełnie odgłos kroków. Tak doszliśmy do drzwi, przy których znajdował się dzwonek wiszący na sznurze. Na dźwięk dzwonka, pociągniętego przez lokaja, otworzyły się drzwi, jakby poruszone rękami duchów. Przekroczyłem próg pokoju, który należałoby może raczej nazwać salą. Było to wielkie pomieszczenie, pełne powietrza i światła.
– Pan przyjechał z Londynu, sir – zameldował lokaj. Po czym opuścił pokój, zginając się w ukłonie.
Stałem na progu z szeroko otwartymi ustami jak jakiś poczciwy wujaszek z prowincji, który gapi się na cuda Londynu. Przede mną, w przyrządzie przypominającym krzesło, którego przednia część zasunięta była w nogi cennego biurka z drzewa różanego, siedział człowiek, któremu właśnie przyjechałem złożyć wizytę. Blat biurka był gęsto zastawiony aparatami telefonicznymi i innymi jeszcze dziwnie wyglądającymi instrumentami, które były mi zupełnie obce i nieznane. Niemniej zdumiony byłem wyglądem samego właściciela pałacu. Spodziewałem się, że osobnik pozbawiony nóg wynurzy się spoza biurka szary na twarzy, znękany i złamany. Cóż jednak ujrzałem? Twarz jego była okrągła, a wargi odcinały się wyraźną linią purpury. Piwne oczy strzelały bystro z głębokich oczodołów i podobne były raczej do oczu małpy, niż do ludzkiego wzroku. Starannie zaczesane brwi były gęste i nieco jaśniejsze w kolorze aniżeli ciemnobrązowe włosy, które tak gładko przyklejały się do czaszki, iż byłbym przysiągł, że są to włosy peruki. Najbardziej podziwiałem usta tego człowieka: były one naprawdę ładne. Wargi miały zmysłowe wygięcie jak u kobiety, a wykrój taki, jaki spotyka się tylko u wyjątkowo pięknych mężczyzn. Gdy Martin Hews mówił, usta jego układały się w linię falistą i wyginały się, jak gdyby chciał podkreślić nimi wagę swych słów. Pan domu ubrany był elegancko: miał na sobie czarny garnitur, a ten żałobny nieco strój ożywiał gustowny krawat w krwistym kolorze. Przyozdobiony był szpilką, w której główce tkwił jakiś nieznany mi drogi kamień.
– Czy pan jest majorem Owstonem? – zagadnął mnie Martin Hews i rzucił na mnie pytające spojrzenie.
– Tak się nazywam, sir. Jestem do pańskich usług.
– Jakiego rodzaju zajęcia pan poszukuje?
– Jest mi wszystko jedno, byle bym nie potrzebował przymierać głodem.
Hews przypatrywał mi się w zamyśleniu, potem pokazał ręką na krzesło, nie mówiąc ani słowa. Zająłem miejsce. Chętnie przysunąłbym się bliżej do jego biurka, jednakże stwierdziłem ku memu zdumieniu, że krzesło, na którym usiadłem, musi być przyśrubowane trwale do podłogi. Gdy chciałem się o tym naocznie przekonać, ujrzałem pod moim krzesłem istną plątaninę drutów i rurek. Zdumienie moje musiało uwidocznić się na twarzy (tym bardziej, że przez jedyne okno pokoju przeciekało jasne światło dzienne), gdyż gospodarz zauważył:
– Musi mi pan wybaczyć pewne właściwości i szczególne cechy pańskiego krzesła. Przyjmuję gości różnego rodzaju i muszę dbać o to, ażeby trzymać ich jak najdalej od mego biurka. Może zaciekawi pana na przykład…
Urwał i nacisnął jeden z wielu guzików, które w długim szeregu połyskiwały na prawej stronie jego biurka. Zaledwie go dotknął, gdy przez ciało moje przepłynął nagle jakiś dziwny fluid czy prąd. Gospodarz mój zaśmiał się i przycisnął drugi guzik. Prąd uległ przerwaniu i mogłem się znowu poruszać. Martin Hews obserwował zmienne wrażenia, odbijające się na mym obliczu, z dziecinną niemal radością.
– To jeden z moich drobnych wynalazków – zaśmiał się, a w słowach jego przebijała wyraźna duma. – Niech pan pomyśli: jestem właściwie zupełnie bezradny i muszę się jakoś bronić. Wróćmy jednak do naszej rozmowy: szuka pan zajęcia, wszystko jedno jakiego rodzaju, czy tak? Czy powiedział pan to tylko tak na wiatr, czy też mogę wziąć pańskie zapewnienie dosłownie, panie Owston?
– Nie widzę żadnego powodu, który by powstrzymywał mnie od przyjęcia jakiejkolwiek posady, panie Hews – odparłem zimno.
Gospodarz obrzucił mnie znowu pytającym spojrzeniem.
– Nie ma pan zatem żadnych skrupułów?
– Właściwie żadnych. Oczywiście jednak nie mam wielkiej ochoty, żeby ściągać na siebie jakieś przykrości grubszej natury i wpadać w kolizję z prawem. Siedziałem już raz w więzieniu. To wystarczy mi zupełnie na całe dalsze życie.
– Gdzie to było?
– We Francji.
– Tak, przypominam sobie – mruknął, przytakując w zamyśleniu głową. – Było to w Marsylii, czy tak? Sprzeczka z francuskim oficerem artylerii? Pan jest bardzo krewki i porywczy…
Spojrzałem na niego zdumiony. Mój przyjaciel Leonard Joyce, który dał mi polecenie do Martina Hewsa, nie wiedział zupełnie o tym nieprzyjemnym epizodzie mojego żywota.
– Możliwe – odpowiedziałem na to pytanie. – Jednakże moja porywczość przejawia się raczej rzadko i to tylko wtedy, gdy znajdą się ku temu dostateczne powody.
Przyglądał mi się jak człowiek oceniający towar.
– Jaki jest pański wzrost, majorze Owston? – badał.
– Metr dziewięćdziesiąt trzy, sir – odparłem nieco zaskoczony.
– Wspaniale zbudowany – rzucił uwagę głośno. – Zdaje mi się tylko, że pan jest nieco niedożywiony… zabiedzony. Ja, majorze, potrzebuję zarówno dla ochrony mej osoby jak i dla przeprowadzenia moich planów zupełnie zdrowych i bardzo silnych mężczyzn.
– Nie jestem ułomkiem – zapewniłem go.
– To widać – przystał. – Chwileczkę! Przypuszczam, że będzie dobrze, jeżeli przedstawię panu kilka wypadków z jego życia. Przed osiemnastu laty był pan kapitanem sportowej drużyny uniwersyteckiej, zgadza się? Zdobywał pan wszystkie nagrody. Przed dwunastu laty miał pan wszystkie dane, ażeby zdobyć tytuł mistrzowski w amatorskich zawodach bokserskich, pozwolił pan jednak, przez zbytnią rycerskość, wyrwać sobie z rąk należne panu zwycięstwo. Gdy wybuchła wojna, przedzierzgnął się pan w doskonałego żołnierza i zasługiwał się pan więcej niż inni pańscy koledzy na froncie. Otrzymywał pan gęsto medale za waleczność, a gdy skończyła się wojna wystąpił pan z szeregów armii. Od tego czasu zdaje się pana ścigać prawdziwy pech, tak zresztą jak wszystkich tych, co z rozpoczęciem wojny nie mieli jeszcze fachu w ręce i nie zdecydowali się na jakąś karierę. Po demobilizacji pojechał pan do Maroka i bił się pan za honor Hiszpanów z dzikimi Riffenami. Potem przyszła afera z oficerem francuskim w Marsylii. Czy zapomniałem może – zakończył swoje opowiadanie – o jakimś szczególe, majorze Owston?
Oniemiałem. Nigdy nie potrafiłbym uwierzyć, że jakiś obcy człowiek może tak dokładnie przedstawić koleje mego życia, tak jak to przed chwilą uczynił Martin Hews. Spostrzegł moje zdumienie i zdawał się tym cieszyć serdecznie.
– No, zostawmy przeszłość w spokoju – ciągnął dalej. – Chciałem pana tylko przekonać, że jestem o panu doskonale poinformowany. Gdy Joyce wymienił pańskie nazwisko, zacząłem od razu przeprowadzać mały wywiad na pański temat. Czy pański przyjaciel wspomniał panu, że jestem kaleką?
– Dał mi do zrozumienia, że pan… hm… nie posiada władzy w nogach… – powiedziałem nieco zakłopotany tą indagacją.
Hews zmarszczył czoło.
– Nie mam zupełnie nóg – mruknął. – Jestem poronionym tworem ludzkim, drogi majorze. Przyszedłem na świat bez nóg. To co pan widzi przed sobą w tym fotelu, to wszystko… Dlatego kazałem sobie skonstruować ten oto stołek. Mój własny wynalazek, majorze, najzupełniej własny.
Wymamrotałem kilka słów uznania, które przyjął kiwaniem głowy.
– Często łamałem sobie głowę – wywodził – czy naprawdę tak wiele straciłem, że urodziłem się bez nóg. Pan może sam rozstrzygnąć tę kwestię. Niech pan siedzi spokojnie. Chcę panu coś – pokazać.
Jeden chwyt za kierownicę, znajdującą się przy stołku, wprawił w ruch mały motor i oto Martin Hews wyjechał zza swojego biurka w wytwornym i ostro zakreślonym łuku. Potem przystanął. Nagle zniknął z moich oczu, jakby uniesiony przez trąbę powietrzną i zanim zorientowałem się, gdzie się może znajdować, pojawił się po drugiej stronie wielkiej sali. Z niezrównaną szybkością gnał tam i z powrotem kręcąc się i obracając, jak dumny paw. Ani na chwilę nie znikał z jego ust pełen próżności uśmiech. Nagle, zanim moje oczy zdołały to pochwycić, zatrzymał się przede mną w całym pędzie, a po chwili magiczny stołek zajechał po kawalersku na dawne miejsce za biurkiem. Usłyszałem szmer zatrzymującego się motorka. Triumfujące spojrzenie Martina Hewsa szukało moich oczu. Widać było, że niezmiernie raduje go moje zdumienie.
– Czy widział pan kiedyś coś podobnego? – zapytał mnie.
– Nie, sir. Jak to jest wszystko możliwe? Cudowne!
Gospodarz śmiał się jak dziecko. Musiałem także zawtórować mu śmiechem. Nie obawiałem się już o mój los i byłem przekonany, że zostanę zaangażowany do tej Oryginalnej służby. Dziewięć pensów, jakie miałem w kieszeni, nie przerażało mnie już tak bardzo.
Po chwili gospodarz wskazał na okno, przez które wciskało się do pokoju jasne światło dnia.
– Niech pan wyjrzy na zewnątrz – polecił mi. – Proszę przepatrzyć wzrokiem gościniec, idący od Londynu, i powiedzieć mi, czy pan coś na nim zauważa.
Posłuchałem rozkazu. Ku południowi ciągnęła się szosa podobna do długiej nici, ginąc aż hen na horyzoncie. W tej chwili była ona pusta.
– Nie widać niczego, sir – odpowiedziałem.
Gospodarz rzucił okiem na zegar elektryczny, który tykał cicho na ścianie nad kominkiem. Hews zmarszczył czoło w zamyśleniu. Podniósł jedną z licznych słuchawek telefonicznych, jakie spoczywały na jego biurku i powiedział kilka słów przyciszonym głosem.
– Pan zdaje się mieć dobry wzrok – zwrócił się do mnie, zawieszając słuchawkę. – Jak daleko obejmuje pan wzrokiem londyńską szosę?
– Widzę ją, sir, het poza obręb dworca, aż po drewniany mostek, przy drugim końcu zagajnika.
– Niech pan szuka dalej, majorze – nakazał mi gospodarz.
Nastało krótkie milczenie, które trwało prawdopodobnie trzy minuty. Obserwowałem dalej londyńską szosę. W końcu wynurzył się na najbardziej oddalonym punkcie drogi jakiś punkt, który zbliżał się z ogromną szybkością.
– W tym momencie pojawił się na krańcu drogi jakiś pojazd – zameldowałem. – Szybkość, z jaką zbliża się do nas, każę wnioskować, iż jest to samochód.
– Proszę mi go opisać.
Czekałem kilka sekund. Auto zbliżało się z olbrzymią szybkością i wyrzucało w przejeździć wysokie fontanny błota i wody z rozlanych na szosie kałuż.
– Ten wóz należy do kategorii dużych maszyn – powiedziałem. – Prawdopodobnie jest to rolls royce. Przy kierownicy siedzi kierowca, a w głębi jakiś człowiek… aha, obok niego jest jeszcze jakaś dziewczyna.
Mój nowy szef – tak nazywałem go już w myślach – przytaknął głową.
– Niech pan podejdzie do mnie – odezwał się. – Proszę obrócić się i przypatrzyć lepiej tej oto ścianie.
To mówiąc, wskazał palcem na ścianę, wyłożoną dębową boazerią. Nagle ściana otworzyła się przed moimi oczyma i ujrzałem w głębi drzwi. Teraz dopiero spostrzegłem, że gospodarz zamku nacisnął guzik na stole.
– Niech pan wejdzie do tamtego pokoju – rozkazywał mi dalej. – Na stoliczku znajdzie pan telefon, przez który będzie pan mógł słyszeć doskonale wszystko, co się dzieje w tym pokoju. W boazerii spostrzeże pan wziernik. Gdy uderzę dwukrotnie w blat mojegobiurka ręką, to będzie to dla pana znak, iż potrzebuję pańskiej pomocy. Pod blatem stolika, na którym stoi telefon, znajdzie pan guziczek. Proszę go nacisnąć, jeżeli zajdzie potrzeba, a wtedy ściana rozsunie się przed panem.
– Doskonale, sir. Zrozumiałem wszystko dokładnie.
Wkroczyłem przez otwór w ścianie do drugiego pokoju. Lecz już z progu odwołał mnie jeszcze na chwilę Martin Hews.
– Niech pan nie zapomina, majorze Owston, że winien pan tu zjawić się natychmiast, gdy dwukrotnie uderzę na płask dłonią w biurko – przypominał mi raz jeszcze. – Nie powinien pan się rozczarować, jeżeli przypadkowo to się nie zdarzy. Przed panem cały szereg ludzi siedział na czatach w tamtym pokoju i nie doczekał się niczego. Osobiście nie przepadam bynajmniej za ryzykiem. Nie wiadomo, w jakim humorze będzie znajdował się gość, którego właśnie oczekuję. Gdy znajdzie się pan w drugim pokoju, proszę podnieść słuchawkę i słuchać wszystkiego, co się tutaj dzieje. Niech pan nie zapomni o guziku, jeżeli zajdzie potrzeba.
Oddalił mnie ruchem ręki, a ja wszedłem przez otwór w ścianie do sąsiedniego pokoju.
Rozdział II
Pokój był większy, aniżeli to sobie wyobrażałem. Dostęp powietrza był najzupełniej wystarczający.. Nad biurkiem wisiała jedna żarówka rozsiewająca dostateczną ilość światła. Zająłem miejsce przy stole, na którym stał telefon, przyciskając twarz do wziernika, znajdującego się w ścianie. Nagle uderzyła mnie jasna smuga światła.
Oto poza mną część ściany wykładanej dębem odsunęła się na bok. Na progu stała dziewczyna, którą – chociaż twarz jej i postać były młode – w pierwszej chwili wziąłem za starszą kobietę. Gdy pochyliła nieco głowę, ujrzałem, że włosy jej nie są – jak przypuszczałem – siwe, ale szaroblond. Lśniły jak polerowane złoto. Chciałem przemówić, ale dziewczyna podniosła ostrzegawczo palec.
– Niech pan posłucha, co panu powiem i odpowie mi, możliwie jak najciszej – szepnęła do mnie.
– Kim pani jest? – zapytałem pospiesznie.
– Zaraz się pan dowie. Niech pan przyłoży spokojnie słuchawkę do uszu i słucha uważnie, czy nikt nie otwiera drzwi w sąsiednim pokoju. Pan przybył tutaj, żeby ochraniać Martina Hewsa, czy tak? Chwilowo nie ma nikogo, kto by mu groził. Ma pan zatem czas mnie wysłuchać.
Oszołomiony tym całym niespodziewanym wypadkiem nadstawiłem uszu, a głos dziewczyny płynął cicho, lecz równocześnie rozkazująco. Z drugiej strony przyciskałem słuchawkę i łowiłem szmery w sąsiednim pokoju. Odróżniałem doskonale skrzypienie pióra po papierze i trzaskanie osuwających się na kominku kloców drewna. Poza tym panowała w pokoju najgłębsza cisza.
– Pan jest zupełnie zrujnowany – ciągnęła dziewczyna. – Ja wiem o tym. Przyjechał pan tu w nadziei znalezienia jakiegoś zajęcia. Niestety, nadzieje pańskie są daremne. Nie zna pan tutejszych stosunków, ja jednak znam doskonale Martina Hewsa i wiem, że on pana nie zaangażuje. Zamówił już auto, które pana odwiezie na dworzec.
Słowa jej zabrzmiały mi w uszach jak wyrok śmierci.
– Skąd pani o tym wie? – spytałem, chwytając się rozpaczliwie ostatniej nadziei.
– To już moja sprawa – odpowiedziała dziewczyna. – Jestem siostrzenicą Martina Hewsa i znam wszelkie tajemnice tego domu.
– Pięknie – wyszeptałem. – Może jednak pani się myli? Czy słyszała pani dobrze?
– Oczywiście. Znam mojego wuja lepiej, niż pan myśli.
– To była moja ostatnia nadzieja – powiedziałem zatroskany.
– Jest pan zupełnie zrujnowany, ja wiem. Znajduje się pan, jak to mówią, w fatalnej skórze. Jeżeli pan jednak chce, może pan coś niecoś zarobić.
I to mówiąc, podała mi złożony w kilkoro papierek.
Rozłożyłem papier. Był to banknot 20 funtowy.
– Co mam z tym zrobić? – zapytałem. – Komu mam za to oddać przysługę? Czy pani, czy wujowi?
– Mnie! Niech pan posłucha!
W tej chwili usłyszałem szmer motorka przy krześle Martina Hewsa. Przyłożyłem twarz do ściany i przekonałem się za pomocą wziernika, że jest to tylko fałszywy alarm. Właściciel zamku zmienił sobie tylko po prostu miejsce, żeby zapalić cygaro, leżące w paczkach na małym stoliku obok biurka. Zwróciłem się znowu do tajemniczej nieznajomej. Oczy jej rzucały skry. Była to piękna osoba o urodzie, która działa na mężczyznę.
– Te 20 funtów należą do pana, jeśli pan natychmiast opuści ten dom i uda się w drogę do Londynu – oznajmiła mi dziewczyna. – Znalazłszy się w stolicy doręczy pan list na Berkeley Square i nie pojawi się pan już nigdy w zamku.
Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Ani na chwilę nie spuściła oczu, chociaż wpatrywała się we mnie bystro i uważnie.
– Jeżeli wuj pani nie zechce mnie zaangażować, to widzę, że pech prześladuje mnie dalej – powiedziałem w końcu. – Przyrzekłem jednak panu Hewsowi, że będę tu czekał do chwili, aż opuszczą go jego goście. Muszę dotrzymać swojej obietnicy.
– Niech pan posłucha mojej rady i nie traci tutaj nadaremnie swojego czasu. Co pan uzyska od Martina Hewsa? Za pół godziny powie panu to samo co ja i to tonem bardzo przykrym i ironicznym. Wszyscy z jego otoczenia nienawidzą go. My, którzy mieszkamy w tym przeklętym zamku, musimy znosić takie życie, gdyż nie mamy innego wyboru. Do tej chwili jest pan jeszcze panem swojej woli i rozporządza pan sobą. Niech pan posłucha mojej rady i opuści jak najspieszniej ten dom.
– I mam zostawić mojego niedoszłego chlebodawcę bez opieki, gdyby nagle jej potrzebował? – spytałem z ironią.
Zaśmiała się cichutko, ale w tym śmiechu brzmiał ton jakiejś groźby.
– Niech pan zostawi obronę samemu wujowi – odpowiedziała mi. – Cóż pan zresztą może mu pomóc, gdy nadejdzie jego godzina? Zanim pan zrobi krok, już będzie po wszystkim. Powiadam panu, niech pan zmyka.
Spojrzałem na nią zaniepokojony. Jednakże to, co zobaczyłem w jej oczach, kazało mi zmienić natychmiast decyzję.
– Wszystko mi jedno. Zostaję tutaj. Niczego się nie boję! Proszę, niech pani wyjdzie.
Dziewczyna wydawała się przekonana, że wszelkie dalsze nakłanianie mnie jest stratą czasu. Nie wymówiwszy ani słowa, zniknęła za ścianą, przez którą weszła.
Usłyszałem teraz, jak służący zameldował w sąsiednim pokoju przybycie jakiegoś gościa. Przez wziernik ujrzałem owego przybysza. Był to mężczyzna silnie zbudowany. Jednakże ani w jego postaci, ani w twarzy nie było niczego charakterystycznego dla atletycznie zbudowanych mężczyzn, którym przypisuje się stale buldogowaty wyraz twarzy i ostre przenikliwe oczy. Ubranie gościa znajdowało się w zupełnym nieładzie, a jego kołnierzyk był pomięty i rozerwany. Wyglądało to tak, jak gdyby nieznajomy wyszedł z jakiejś walki na pięści. Tuż koło niego, z ręką wspartą na ramieniu przybysza, stała młoda dziewczyna, która zewnętrznym wyglądem przypominała Żydówkę. Posiadała niezwykle wyraziste rysy, ciemnopiwne oczy, czarne włosy i czerwone jak wiśnie usta. Patrzyła na Martina Hewsa z niepokojem.
– Oczekiwałem ciebie, Jimie Donkin – rzucił ostrym tonem właściciel zamku. – Kim jest jednak ta młoda dama?
– Przybyłem powierzyć ją pańskiej opiece, panie naczelniku – wyjąkał. – Nie mogę zabierać jej ze sobą, a w pańskim domu będzie przynajmniej bezpieczna. Czy wie pan, co się wydarzyło wczoraj wieczorem?
– Owszem. To znaczy dowiedziałem się, żeś kogoś zamordował, Donkinie – powiedział spokojnie Martin Hews. – Przeciągasz strunę, kochany Jimie. Ty jeden jesteś winien wczorajszej awantury. Muszę ci powiedzieć, że ciężko mi ochraniać mordercę. Cóż takiego stało się tej dziewczynie?
– Pan wie, jak nazywa się ta mała, prawda? Rachel. To ona zupełnie bezwiednie była przyczyną wczorajszej chryi. Co na to powiedzą gazety? Śmieję się z tego wszystkiego! Nawet nie potrafili odnaleźć prawdziwego jądra sprawy. Przecież w podziemiach tej knajpy, na małej cichej bocznicy odchodzącej od Bethnal Green Road, biła się spora paka ludzi. Phil Abrahams nie był wyjątkiem… nie jemu jednemu wypruto wczoraj flaki. Pan wie przecież, naczelniku, że my w ostateczności uciekamy się do takich gwałtownych metod. Jestem pewien, że policjanci nie połapią się zupełnie, o co właściwie poszło. Pan sam, panie Hews, życzył sobie takiej małej utarczki. No i teraz, niech mnie diabli porwą, życzeniu pańskiemu stało się zadość.
– Pośpiesz się nieco ze swoimi wyjaśnieniami, kochany Jimie. Musimy cię gdzieś ukryć, a na to nie ma zbyt wiele czasu – odezwał się Martin Hews. – Gadaj przede wszystkim, czemu przyprowadziłeś tutaj Rachelę? Oczywiście, wezmę ją chętnie pod swoją opiekę, ale nie umieszczę jej w tym domu.
– Po co, do diabła, miałem zostawiać ją w Londynie – powiedział przybysz podrażnionym tonem. – Abrahams chciał porwać Rachelę, gdyż przyrzekł ją oddać w ręce Jeffa. Zanim jednak zdołał przehandlować Rachelę, zginął marnie. Powiadam panu, że oni urządzili w naszej bandzie niezłe spustoszenie. Jak tak dalej pójdzie, to niedługo nikt z nas nie zostanie na placu. Gdybym zostawił Rachelę w Londynie, to na pewno by ją uprowadzili w szybkim czasie.
– Tak – wmieszała się do rozmowy młoda Żydówka. – Cała szajka jest przekonana, że nie powinnam opuszczać Jeffa. Czekają tylko na sposobność, aby zaciągnąć mnie znowu do niego. Nie boję się Jeffa, ale Jim uważa, że byłoby lepiej, gdybym się tutaj ukryła. Ty się mnie boisz, Jimie? – zapytała się drwiąco swojego opiekuna.
– Przyjdę i z piekła, jeżeli tylko będziesz miała ochotę wrócić do Jeffa – mruknął Donkin. – Co się ze mną stanie, panie naczelniku? – zwrócił się do Hewsa. – Oczywiście całą tę burdę wczorajszą zacząłem osobiście, ale w pańskim interesie przecież leżało, ażeby uniknąć wtrącania się policji.
Widziałem wyraźnie, że Martin Hews pochylił się nad biurkiem i śledził w zamyśleniu obu swoich gości. Niemal dobroduszny uśmiech igrał na jego wargach. Wyglądał jak przewodniczący jakiegoś dobroczynnego instytutu, który rozważa, jak może najlepiej dopomóc ludziom, szukającym u niego porady i pomocy.
– Rozumiem twoje położenie – odezwał się w końcu. – Załatwimy wszystko w porządku. W przeciągu 5 minut musisz wyjechać z domu. Auto moje czeka już na ciebie. Ponieważ ta młoda dama przywędrowała razem z tobą, przypuszczam, że będę jej mógł przyrzec opiekę na jakiś czas.
– A więc muszę tu pozostać? – zapytała Rachela, bynajmniej nie zachwycona takim obrotem sprawy.
– Oczywiście. Przypuszczam, że będzie się pani lepiej czuła pod moim dachem, aniżeli gdziekolwiek indziej. Moje gospodynie zajmą się już panią pieczołowicie. No, a teraz, kochany Donkinie, pójdziesz za moim lokajem i odjedziesz spiesznie. Przyrzekłem ci już, że jakoś cię wyciągnę z tej afery i dotrzymam mojego słowa. Chcę, ażeby szajka Jeffa nauczyła się w końcu moresu. Szkoda, że on właśnie wyślizgnął się nam z ręki. To twoja wina!
– Gdy tylko dojdę do zdrowia – odpowiedział Donkin, wykrzywiając się, jakby go przeszył nagle fizyczny ból – wtedy sprowadzę mojego przyjaciela Jeffa do Anglii, jak tylko nadarzy się okazja.
– To już twoja sprawa – odparł chłodnym tonem gospodarz. – Prawdopodobnie moje porachunki z tym panem wyrównam już wcześniej. Zaopatrzymy cię w dostateczną sumę pieniędzy i nie potrzebujesz się niczego obawiać. Życzę ci powodzenia. Dotychczas walczyłeś z Jeffem zamiast z jego podwładnymi. No, ale co robić… dla drugorzędnych zawodników nie ma u mnie miejsca ani zrozumienia.
Odesłał swoich gości rozkazującym ruchem ręki. Lokaj, który pojawił się w drzwiach na odgłos dzwonka, wyprowadził przybyszów. Zaraz potem otworzyła się drewniana ściana, oddzielająca mnie od gabinetu Martina Hewsa. Przekroczyłem próg pokoju. Martin Hews spojrzał na mnie badawczo.
– Czy umie pan prowadzić samochód? – zapytał mnie.
– Znam się dobrze na tym rzemiośle – odparłem, czując w sercu przyrost osłabionej już nadziei.
– Przypuszczam, że jest z pana niezły zabijaka? Musi pan w jak najszybszym czasie zapewnić bezpieczeństwo owemu Donkinowi. Gdyby policja wzięła pana na spytki, nie powinien pan się zdradzać z niczym i pod żadnym warunkiem nie wymieniać mojego nazwiska. Gdyby jednak Jeff i jego banda próbowali zatrzymać pana, to oczywiście wtedy cała historia przedstawia się inaczej. Wtedy bowiem trzeba będzie przyjąć walkę z tymi rozbójnikami. Jeżeli tym drabom uda się uprowadzić Donkina, to kariera jego jest skończona. Załatwią się z nim w przyspieszonym tempie. Proszę…
I to mówiąc otworzył swoje biurko i podał mi płaski browning1, który, jak mogłem się przekonać od pierwszego rzutu oka, był bronią najnowszego systemu i był naładowany. W tej chwili zjawił się przy biurku lokaj i otworzył przede mną drzwi.
– Nim pan użyje tej broni, proszę się dobrze zastanowić – zawołał za mną Martin Hews. – Grozić komuś rewolwerem lub strzelać z niego należy tylko wtedy, gdy zachodzi ostateczna konieczność. Równocześnie musi pan jednak pamiętać, że Jeff i jego banda zastrzelą Donkina, jak wściekłego psa, jeżeli uda się im pochwycić go w swoje ręce. Gdy wypełni pan swoją funkcję, proszę wracać tutaj do mnie z raportem.
W pięć minut potem jechaliśmy na złamanie karku w wozie, prowadzonym przez jakiegoś czarnowłosego szofera. Kałuże wody wypryskiwały spod kół. Obok mnie siedział Donkin otulony aż po uszy w płaszcz. Gdy oddaliliśmy się od domu, rzuciłem spojrzenie w kierunku pałacu. Ujrzałem, że z jednego okna wyglądała za mną dziewczyna, która przed niespełna godziną ofiarowała mi banknot 20 funtowy jeżeli przyrzeknę jej, że wrócę natychmiast do Londynu. Gdy zobaczyła moją pięść, którą potrząsnąłem jej grożąco, odwróciła się od okna i zniknęła.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.