Fragment
ROZDZIAŁ I
Pierwsze moje wspomnienia sięgają roku 1767; wtedy miałam trzy albo cztery lata. Dokładnej daty mojego urodzenia nigdy się nie dowiedziałam; jak przez mgłę widzę się jeszcze z moją matką na szerokim gościńcu między górami. Już to nosi mnie na rękach, już to idę obok niej, trzymając się jej ręki lub sukni. Od czasu do czasu strumyki przecinają drogę; wtedy bierze mnie matka na ramię, przechodzi przez wodę i sadza mnie na drugim brzegu. Musiało to być w zimie albo pod koniec jesieni.
Było mi zawsze zimno, a nieraz i głodowałam. Gdy przechodziłyśmy przez miasto lub wieś, matka stawała przed sklepem piekarza i w tonie błagalnym prosiła o chleb, który zazwyczaj dostawała. Rzadko spędzałyśmy noc w mieście lub we wsi – zwykle w odległej zagrodzie. Moja matka pytała, czy wolno jej się przespać w stodole lub w stajni, i te noce, które wolno nam było spędzić w stajni, były dla mnie świętem. Zawsze było tam ciepło i przeważnie przed odejściem dawała mi dziewka filiżankę letniego mleka. Było to dla mnie czymś rozkosznym. Nigdy później nic mi tak nie smakowało. Wędrówka nasza trwała prawie cały tydzień, a codziennie odbywałyśmy pięć mil. Wreszcie dotarłyśmy do miasta Hawarden, które było naszym celem.
Mój ojciec, John Lyons, umarł, a matka opuściła miasto, w którym go straciła, aby szukać schronienia dla siebie i dla mnie u krewnych mieszkających w Hawarden. Mrokiem niepamięci otoczone jest wszystko, co się tu ze mną działo przez parę miesięcy. Widzę się znów jako pastuszkę małego stadka owiec na fermie, w której służyła także moja matka jako wyrobnica. Czułam się tam szczęśliwa. Nadeszła wiosna, a z nią ciepłe dni i zieleń trawy. Na stoku wzgórza, gdzie pędziłam stado na paszę, rozesłały się dywany macierzanki i wrzosu, które zajadały moje owce i z których plotłam sobie wieńce. Wieczorem wracałam do dworu, aby ułożyć się do snu w stajence owiec. Moim pożywieniem był kawałek chleba, odrobina masła lub sera i czasem jaja. Mój pies otrzymywał ode mnie kawałek chleba i był z tego tak zadowolony jak ja sama. Przy tej uczcie piliśmy u źródła, którego kryształowa woda spływała srebrzystą nicią wzdłuż stoku. Tak minęły trzy lub cztery lata, a żadne wydarzenie nie przerywało słodkiej jednostajności życia.
Pewnego dnia, stojąc jak zwykle u źródła, pochyliłam się nad nim nisko. Ozdobiłam się właśnie wieńcem z dzikich róż i stokrotek; po raz pierwszy zatrzymałam się, zanim moje wargi dotknęły wody, i poznałam, że jestem piękna. Lecz nie – wyraziłam się fałszywie. Nie miałam wszak nigdy przed oczyma lustra, w którym mogłabym się przeglądnąć; ale twarz, która patrzyła na mnie z wody, podobała mi się. Uśmiechnęłam się do niej i zbliżyłam wargi do strumienia, nie po to aby pić, ale aby tę twarz ucałować. Od owego dnia źródło stało się dla mnie czymś w rodzaju gotowalni; tam poprawiałam i zmieniałam swoje wianuszki, aż osiągnęłam zadowolenie z ozdoby, a wtedy całowałam swoje odbicie.
Z biegiem czasu nasze położenie poprawiło się. Moja matka otrzymała od hrabiego Halifaxa nieznaczną sumę pieniędzy, przeznaczoną częściowo dla niej, częściowo dla mnie, a mianowicie na zapłacenie moich nauk. Nie zrozumiałam nigdy dokładnie, dlaczego hrabia Halifax udzielił nam tej zapomogi, a matka nie chciała mi tego wytłumaczyć; we wsi krążyła jednak wieść, że w moich żyłach płynie krew szlachetniejsza od Johna Lyonsa.
Matka doniosła mi w tym dniu, że nie będę już pasła owiec, lecz pójdę do pensjonatu. Widziałam parę razy, jak młode pensjonarki szły na przechadzkę obok fermy. Toteż moje pierwsze słowa były:
– Mamo, czy dostanę także taki ładny kapelusz słomkowy i niebieską sukienkę jak one?
– Na pewno – odpowiedziała matka. – To jest ubiór pensjonarski.
Skoczyłam z radości, sądząc, że w tym stroju będę bardzo ładnie wyglądać, gdyż dotąd nie śniłam nawet, że kiedyś będę posiadać taki strój.
Tego samego dnia zaprowadziła mnie matka do miasta oddalonego o pół mili. Zapłaciła odpowiednią kwotę przełożonej pensjonatu i kazała wziąć miarę na nową sukienkę. Było to we wtorek; w następny poniedziałek miałam zostać przyjęta do pensjonatu. Przełożona obiecała, że niedzielną przechadzkę skieruje do fermy, abym mogła zmierzyć suknię. Dla pensjonarek było to wielkim świętem, bowiem miały dostać u nas śniadanie złożone ze świeżych jaj i ciepłego mleka.
Wtedy to po raz pierwszy poznałam siłę pieniądza. Moja matka, wczoraj jeszcze służąca, do której odnoszono się niegrzecznie, teraz zmieniła się nie do poznania i wydawała rozkazy innym, a wszystko to dlatego, że dojrzano w jej rękach banknot stufuntowy, którego pochodzenie, jeśli wieść mówiła prawdę, powinno ją było raczej poniżyć w oczach innych, aniżeli podnieść jej znaczenie.
W nocy spałam w pokoju matki, w łożu sporządzonym z zestawionych krzeseł. W ciągu czterech lat, które minęły, nie znałam żadnych innych zmian ponad zmianę pór roku. Nie pragnęłam też nigdy, aby czas mijał szybciej. Teraz w moim duchu nastąpiły zasadnicze zmiany. Minuty zmieniły się w godziny, godziny zdawały się dniami, a dnie latami. Zdawało mi się, że nie doczekam tej szczęśliwej niedzieli, kiedy będę mogła złożyć swoje szmatki i ubrać piękną sukienkę koloru nieba. Marzyłam z otwartymi oczyma; najchętniej wybiegłabym na szczyt jednej z gór, które znajdowały się na horyzoncie, aby widzieć, co za nią się znajduje. Ach, tak! Przez całe życie było to samo! Zawsze chciałam wstępować na góry, aby widzieć to, co po tamtej stronie się znajduje – zawsze chciałam wyjść poza horyzont, który mi Bóg zakreślił…
Wyznaczony dzień nareszcie przyszedł. Nie mogłam spać w nocy. Długo przed świtem byłam już na nogach. Matka wstała także wcześnie, ubrała świąteczne szaty i z niezwykłą starannością zrobiła toaletę. Nosiła strój ludowy, celtycki i po raz pierwszy spostrzegłam, że moja matka musiała być kiedyś piękna, że jeszcze teraz była ładna. Gdy była już gotowa, zabrała się do mnie, umyła mi włosy – miałam wspaniałe, z natury faliste włosy – i gdy już ubrałam koszulę, matka chciała mi włożyć starą suknię. Jednak wzbraniałam się uparcie, mówiąc, że wczoraj ostatni raz miałam ją na sobie. Położyłam się z powrotem do łóżka w oczekiwaniu na nowy strój. Wreszcie wesołe szczebiotanie oznajmiło mi przybycie przyszłych towarzyszek. Matka, która znała moją niecierpliwość, przyszła zaraz z młodszą nauczycielką i przyniosła mi mój mundurek. Wyprawa składała się z dwóch jednakowych sukien i jednej lepszej na niedzielę. Oprócz tego miałam pół tuzina halek, koszul, kołnierzyków i tym podobnych. Nie chciałam wierzyć, że wszystkie te bogactwa rozłożone na łóżku należą do mnie. Matka zapłaciła za to czterysta franków. Nigdy jeszcze nie widziałam tylu pieniędzy. Ubrałam się w dziesięć minut. Wszystko leżało na mnie doskonale. W kawałku lustra w pokoiku matki mogłam się przejrzeć. Wydałam radosny okrzyk. Wydawałam się sobie ładniejsza, niż wtedy w źródełku. Wielki słomkowy kapelusz z niebieskimi wstążkami wprawiał mnie w istny szał radości.
Pobiegłam jak na skrzydłach na podwórze, a z podwórza na łąkę przed domem. Był tam cały pensjonat: szesnaście młodych dziewcząt od ośmiu do piętnastu lat.
– Ta mała wieśniaczka jest całkiem urodziwa – rzekła jedna ze starszych.
– Tak, lecz wygląda dość głupkowato – twierdziła inna.
Ścisnęło mi się serce. Już u pierwszego kroku w życie zostałam przyjęta z pogardą i drwinami. Stanęłam bez ruchu, oniemiała i czułam, jak rumieńce wstydu występują mi na twarz.
– Mała – rzekła trzecia – postaraj się, żeby nam wreszcie podano jaja i mleko.
Wzdrygnęłam się na to:
– Panienko – odparłam – nie jestem służącą.
– Nie – rzekła pierwsza – lecz twoja matka jest nią w tej posiadłości i zechce nas chyba obsłużyć, bo jesteśmy głodne.
W tej chwili nadeszła matka. Płacząc, padłam jej w ramiona i w kilku słowach opowiedziałam, co zaszło. Właścicielka posiadłości usłyszała to i przystąpiła do pensjonarek,
– Młode damy! – mówiła. – Mój dwór nie jest oberżą. Sprzedaję jaja, masło i mleko na rynku, ale nie tutaj. Przyjęłam was w gościnę jedynie na prośbę mojej przyjaciółki, pani Lyons. Gościnność ma swoje obowiązki, lecz i prawa, a jednym z nich jest, że nie wolno się dać obrażać. Prawa tego przestrzegam w stosunku do siebie i wszystkich w moim majątku.
– Brawo, dobra pani! – rzekła przełożona. – Dziękuję, że pani dała tym młodym osobom naukę. Panienki, które zdają sobie sprawę z zaszczytu spożycia tutaj śniadania, przyniosą sobie wszystko same.
Przełożona, nauczycielki i wszystkie pensjonarki, za wyjątkiem trzech, które były wobec mnie niedobre, spożywały wesoło śniadanie.
– Pani Dawidson – rzekłam do właścicielki. – Proszę podać mi sześć jaj i trzy filiżanki mleka.
Zrozumiała o co chodzi, pocałowała mnie w czoło i dała żądane rzeczy. Przystąpiłam do nadąsanych dziewczynek.
– Panienki – zwróciłam się do nich – nie gniewajcie się na mnie, że sprawiłam wam przykrość.
Przy tym podałam im jaja i mleko.
– Dziękujemy – rzekła największa z nich – nie jesteśmy głodne.
– Emmo – powiedziała przełożona – chodź, pocałuj mnie i siądź sobie przy mnie. Jesteś dobrym dzieckiem.
ROZDZIAŁ II
Po śniadaniu pensjonarki pod przewodnictwem miss Colman wróciły do miasta. Początkowo pragnęłam gorąco w tym samym dniu wstąpić na pensję, ale teraz mój zapał nieco się zmniejszył. Wobec tego postanowiono, że następnego dnia przybędę na pensję. Przy odejściu miss Colman spostrzegła moje zniechęcenie, i obawiając się utraty uczennicy, pieściła mnie trochę natrętnie i kazała młodszym dziewczynkom zawrzeć ze mną przyjaźń. Czułam jednak, że dla tych panienek byłam tylko wiejską dziewczyną, córką służącej. Drobnostki te mogą wydawać się na pierwszy rzut oka dziecinne, lecz piszę o tym tak szczegółowo, gdyż wywarły wielki wpływ na moje życie. Moim największym grzechem była duma. A im bardziej była ona narażona na upokorzenie, tym silniej się zaznaczała.
Gdy miss Colman odeszła ze swoją gromadką, wybrałam się na wzgórze, gdzie przez cztery lata pasłam trzodę. Pagórek ten był zazwyczaj celem spacerowiczów niedzielnych z miasta. W posiadłości widzieli mnie już wszyscy w blasku mojej nowej wspaniałości; zapragnęłam, żeby jeszcze inni podziwiali mnie i chwalili. W wielkim słomkowym kapeluszu na głowie, z rozpuszczonymi lokami, które wiatr rozwiewał, z zaczerwienionymi policzkami, wstępowałam na wzgórze, mijając kilku wycieczkowców. Przypatrywali mi się i kilku wykrzyknęło:
– O, jakie ładne dziecko!
A jedna pani zapytała:
– Czy to nie jest ta mała pastuszka pani Dawidson?
Słowa te, niepomyślane złośliwie, sprawiły jednak, że cała moja poprzednia radość pierzchła. Popadłam w smutne rozmyślania i ze spuszczoną głową szłam dalej.
Mój następca, pastuszek, wstał, gdy mnie zobaczył; ale dopiero gdy przeszłam, poznał mnie i zawołał:
– To przecież jesteś ty, Emmo! Ależ jesteś teraz nieziemsko wręcz ładna!
Uśmiechnęłam się do niego, było to jedyne, bezinteresowne pochlebstwo, którego doznałam. Byłam mu za to wdzięczna; zobaczymy, jaki wpływ wywarły jego słowa na mój późniejszy los.
– Witaj, Dick! – zawołałam nań. – Jesteś poczciwym chłopakiem, i ty byś ładnie wyglądał, gdyby twoja odzież była piękniejsza.
– Ach, ja! – odezwał się. – Jestem przecież tylko ubogim wiejskim chłopakiem, a ty to prawdziwa jaśnie panna.
Robił widocznie aluzję do pogłosek, które krążyły o stosunku pomiędzy matką a hrabią Halifaxem, od którego otrzymała sto funtów szterlingów. Pozostałam mu dłużną odpowiedzi, albowiem nie umiałam odgadnąć jego myśli. Zapytałam go, co porabia siostra, moja rówieśnica, która była w służbie na sąsiednim folwarku, a nazywała się Amy Strong.
– Wiedzie jej się dobrze – odrzekł – a uradowałaby się zapewne, gdyby i ona mogła cię ujrzeć. Ona cię lubi i nie jest zawistna nawet wtedy, gdy się komuś lepiej wiedzie.
Stałam tuż obok źródła, ale nie mogłam się w nim przejrzeć. Nie dałoby mi ono jednak całkowitego mojego obrazu, toteż marzyłam o tym, aby jak najrychlej móc się oglądać w dużym zwierciadle obramowanym złotem, w pięknym pokoju obitym tureckimi tapetami i wypełnionym bogato ozdobnymi meblami. Przymknęłam oczy, aby nic więcej nie dojrzeć z rzeczywistości, co mogłoby stanąć na przeszkodzie moim marzeniom. Ach, jak często miałam takie marzenia – prorocze mamidła przyszłości.
– Żegnaj, Dick – zawołałam na małego pasterza. – Jutro udaję się na pensję miss Colman, ale w czwartki i soboty będę przychodziła na folwark, a czasami i ciebie odwiedzę.
I z tym opuściłam go. Rzuciłam jeszcze ostatnie spojrzenie na to miejsce, ten raj moich dziecinnych lat. Widzę je jeszcze dziś przed oczyma, okraszone karłowatymi dębami, pnącymi różami i rwącym źródełkiem spływającym małymi kaskadami w dolinę.
Jak postanowiono, następnego dnia matka odwiozła mnie do miss Colman. Zostałam tam przyjęta jak każda uczennica wstępująca na nowo do zakładu, jak każda zakonnica odbywająca swój nowicjat. Nauczycielkom dano do zrozumienia, aby w pierwszych dniach obchodziły się ze mną oględnie, a miss Colman sama oprowadzała matkę po sypialni, pokazując jej białe łóżko, które zostało dla mnie wstawione, oraz wszystkie przeznaczone dla mnie przybory toaletowe. Wszystkie te przedmioty – drogowskazy na nowej ścieżce rozrzutności – pozwalały nie dostrzegać pogardliwego wzroku moich przyszłych towarzyszek, i nie uroniwszy ani jednej łzy, rozstałam się z matką, która boleśnie odczuła naszą rozłąkę.
Wypytywano mnie o moje wiadomości. Egzamin jednak trwał krótko, niczego bowiem poza modlitwą poranną i wieczorną nie umiałam. Znajomość czytania i pisania była mi obca, nie znałam nawet alfabetu. Jako dziewięcioletnie dziewczę wstąpiłam do klasy dzieci sześcioletnich. Było to dla mnie wielkim poniżeniem, ale w tym wypadku duma przyszła mi z pomocą. Wstydziłam się niższej klasy i robiłam bezprzykładne wysiłki, aby dostać się do wyższej. Po kwartale czytałam już znośnie i zaczęłam pisać. Potem przeszłam kurs rachunków, który odbywałam przez osiem miesięcy. Następnie przydzielono mnie do tak zwanej klasy starszych. Tu uczono geografii, historii, muzyki i rysunków.
Poczyniłam już dość znaczne postępy w wielu kierunkach, kiedy nagle pewnego dnia matka doniosła mi ze łzami, że umarł mój opiekun, hrabia Halifax. Moja pensja była jeszcze za miesiąc zapłacona, po upływie jednak tego miesiąca musiałam pensję opuścić, albowiem matka nie mogła dłużej pokrywać jej kosztów.
Opuściłam pensjonat. Jedyną moją pociechą była możliwość zabrania ze sobą przyborów toaletowych i zupełnie nowej sukienki. Spędziłam tam osiemnaście miesięcy, niczego jednak nie przyswoiłam sobie gruntownie. Poza tym owoce mojej dotychczasowej pracy w niczym nie mogły mi być pomocne. Matka była znowu biedną wdową, bez środków do życia, i musiała z powrotem przyjąć służbę we dworze. Mnie jednak zapoczątkowane wychowanie zrobiło małą damulką, niezdolną do niczego. Ponieważ nie nadawałam się już do pilnowania owiec, czyniono starania celem znalezienia mi posady. Pewnego dnia Amy Strong, siostra Dicka, doniosła mi, że jej matka ma dla mnie zajęcie. Miałam zostać panną do dziecka u pana Tomasza Hawardena, który – nie wiem skąd i dlaczego – nazywał się podobnie jak miasto, które zamieszkiwał. Był on ojcem sławnego podówczas chirurga w Londynie. Zajęcie to nie odpowiadało moim ambitnym planom; musiało się jednak żyć i nie wolno było być wybredną. Było dla mnie mocno upokarzające wracać do Hawarden niejako w charakterze sługi, ale tak chciał kaprys przypadku, który miał upodobanie w tym, aby na odmianę już mnie to wywyższać, już to poniżać.
ROZDZIAŁ III
20września 1776 roku wstąpiłam w służbę u pana Hawardena. Mogłam mieć wtedy dwanaście lub trzynaście lat. Pan Hawarden był purytaninem starej daty, zawsze poważnym i sprawiedliwym. Żonę miał zimną i surową. Dzieci, którymi miałam się opiekować, należały do ich jedynej córki, która zmarła w Ameryce na chorobę płucną. Było ich troje; najstarsze miało pięć lat, młodsze cztery, a trzecie było jeszcze niemowlęciem.
Wielki zegar ścienny był bóstwem w tym domu. W ciągu roku, który tam spędziłam, nigdy nie zauważyłam, aby pan Hawarden kiedykolwiek uśmiechał się lub gniewał, aby uczynił coś dobrego lub złego. Jego żonę można dosłownie nazwać cieniem męża.
Porządek i punktualność we wszystkim były tam pedantycznie i surowo przestrzegane nawet przez dzieci.
W czwartek zaprzęgano konia do wózka i dzieci wraz ze mną i z mamką wyjeżdżały na łąkę w okolicę Hawarden. Było to dla nas święto. Przykra, przygniatająca atmosfera domowa znikała natychmiast pod wpływem promieni słonecznych. Stałam się ulubienicą dzieci, gdyż sama byłam jeszcze właściwie dzieckiem. W niedzielę wieczorem cała rodzina wyjeżdżała na wieś oddaloną o ćwierć mili od Morza Irlandzkiego.
Pierwsze wrażenie morza było dla mnie niezapomniane. Namiętnym ruchem wyciągnęłam ramiona w nieznaną dal. Po nabożeństwie przechadzałam się z dziećmi po wybrzeżu i zbierałyśmy muszle.
Było to z początkiem maja 1777 roku w niedzielne popołudnie. Byliśmy właśnie na spacerze, gdy nad brzegiem morza spostrzegliśmy ładną barkę z pięcioma wioślarzami. O parę kroków od nich, na brzegu, siedział na krzesełku jakiś malarz i szkicował celtycką chłopkę, trzymającą dziecię na ręku. Jakaś młoda pani stała obok niego i przyglądała się pracy. Po elegancji stroju obojga można było poznać, że pochodzą z Londynu. Dzieci, wiedzione ciekawością, pobiegły patrzeć na malarza. Wołałam je, lecz nie odpowiadały wcale, dopóki nie zbliżyły się do obcej pary.
Odwrócili się.
– Ładne dziecko! – rzekł rysownik i położył rękę na głowie malca. – Jak się nazywasz, mały przyjacielu?
– Edward – odpowiedziało dziecko.
– A ty, dziewczynko? – zapytał.
– Sarah – odpowiedziała.
– Czy to nie jest dziwne, Arabello? – zapytał malarz. – Tak nazywały się także moje dzieci.
I z westchnieniem dodał:
– Takie były duże, gdy je widziałem po raz ostatni.
W międzyczasie pani spostrzegła mnie i nie mogła od mojej twarzy oderwać wzroku.
– Naprawdę – szepnęła – cudowna dziewczyna! Popatrz się, Romney!
Mistrz spojrzał na mnie i zdumiał się.
– Proszę przystąpić bliżej – zwróciła się do mnie dama. – Chcielibyśmy przypatrzeć się pani. Jest pani taka piękna, że sprawi nam to prawdziwą radość.
Zarumieniłam się zawstydzona, ale serce biło mi radośnie. Zbliżyłam się.
– Jak piękne mogłaby ona mieć ręce? Popatrz, Arabello! – rzekł malarz.
– Wierz mi, Romney, że jej widok sprawia mi tę samą przyjemność co tobie. Nie jestem, chwała Bogu, zazdrosna. Czy można panienkę zapytać o imię?
– Nazywam się Emma.
– A wiek panienki? – zapytał malarz.
– Mam około czternastu lat.
– Jak to około?
– Moja matka nie podała mi nigdy dokładnie mojego wieku.
– Ona jest księżniczką – rzekł Romney.
– Nie, mój panie – odpowiedziałam. – Jestem córką zwykłej chłopki.
– Czy te dzieci są rodzeństwem panienki?
– Nie, proszę pani, jestem u ich ojca, opiekuję się nimi i uczę je czytać i pisać.
Pani szepnęła malarzowi, schylając się ku niemu:
– Nieprawdaż, Romney, że z tą twarzyczką mogłaby zrobić majątek w Londynie?
– Chciałabyś ją w zgubę wpędzić, kusicielko! – odrzekł on i zwrócił się ku mnie. – Czy chce mi pani wyrządzić wielką przysługę, panno Emmo?
– Bardzo chętnie, mój panie.
– Proszę więc stać spokojnie przez pięć minut, abym mógł zrobić szkic.
– Z przyjemnością.
– Proszę więc pozostać w tej postawie.
W przeciągu niespełna dziesięciu minut szkic akwarelowy był gotowy. Pokazał mi go.
– Poznaje pani samą siebie? – zapytał.
Odpowiedziałam, rumieniąc się z radości:
– Tak ładna nie jestem.
– Jeszcze tysiąc razy ładniejsza! Ale wiesz, Arabello, że dla tego jasnego odcienia ciała, wilgotnego połysku wzroku i jedwabnego złota włosów, trzeba by farb olejnych. Proszę przyjechać do Londynu, skoro panience znudzi się życie na prowincji, a za każde pozowanie do obrazu nie dłuższe ponad jedną godzinę, obiecuję takie wynagrodzenie, jakiego panienka za wychowywanie dzieci nie otrzyma przez cały rok.
– A ja, jeśli panienka przybędzie do Londynu, dam jej u siebie posadę panny do towarzystwa z płacą dziesięciu funtów miesięcznie. Daj mi papier i ołówek, Romney, a napiszę tej pięknej małej swój adres.
Romney wzruszył ramionami.
– Czyżbyś chciała naprawdę popełnić to szaleństwo i tę piękną twarzyczkę wprowadzić do swojego domu?
Dama odparła dumnie:
– Należę do tych, które wyzywają, a nie unikają porównań – a do mnie zwróciwszy się, dodała: – Oto mój adres, reszta zależy od panienki.
Na kartce były napisane następujące słowa: „Miss Arabella, Oxford Street 2.3”.
Wzięłam adres, nie wiedząc, co z nim począć, a tymczasem młoda kobieta wraz z malarzem udała się do barki. Rzekła:
– Chodź, Romney, za godzinę oczekują nas w Park Gate.
Malarz wstał, rzucił chłopce, która mu pozowała, ludwika i przeszedł tuż obok mnie.
– Dobrze jest przybyć do Londynu, panienko, lecz jeszcze lepiej nie widzieć go wcale. A tymczasem – skinął mi ręką na pożegnanie – do widzenia!
Wkrótce potem łódź szybko się oddaliła pod mocnymi uderzeniami wioseł. Pogrążona w myślach zaprowadziłam dzieci do domu.
ROZDZIAŁ IV
Rozmowa malarza i jego towarzyszki wywarła na mnie wielkie wrażenie. Perspektywa zarobienia większej sumy pieniędzy i pobytu w olbrzymim, wymarzonym Londynie nęciła mnie niesłychanie.
Gdy pewnego razu powróciłam ze spaceru z dziećmi, zastałam w domu państwa Hawarden gościa. Był to ich syn, pan James Hawarden, znany chirurg londyński. Byłam szczęśliwa, że w czasie jego krótkiego pobytu mogłam coś usłyszeć o Londynie. Moja uroda wywarła na nim równie silne wrażenie jak na innych. Obiecał mi, że gdy przybędę do Londynu, wystara mi się o odpowiednie zajęcie. Dodał jednak, że lepiej będzie, jeśli tam nie pójdę.
Po ośmiu dniach pan Hawarden junior wyjechał. Obok adresu miss Arabelli miałam i jego adres. Kilka dni później zdarzyło się, że gdy szłam po dzieci, które były z wizytą u krewnej, przechodziłam koło sklepu z lustrami i ujrzałam całą swoją postać odbitą w zwierciadle. Jak zaczarowana stałam przed swoim własnym obrazem. W tej chwili ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się i poznałam Amy Strong, której nie widziałam już blisko rok.
– Co ty tu robisz? – zapytała.
Zaczęłam się śmiać.
– Widziałaś przecież sama – odparłam.
– Tak, przeglądałaś się w lustrze, podobałaś się sobie i słusznie. Chciałabym być tak ładna jak ty, a wiedziałabym już, co czynić.
– Cóż uczyniłabyś wtedy?
– Nie zostałabym długo w Wales.
– Gdzie byś poszła?
– Do Londynu. Wszyscy mówią, że mając piękną twarz, można zrobić majątek w Londynie. Idź tam, a gdy staniesz się milionerką, uczynisz mnie swą pokojówką.
Westchnęłam ciężko.
– Na ochocie mi nie zbywa – rzekłam. – Więc któż ci przeszkadza?
– Jakże mam w moim wieku sama jechać do Londynu?
– Jeśli chodzi ci tylko o towarzyszkę podróży, to już ją masz przed sobą.
Popatrzyłam na nią.
– Czy mówisz prawdę?
– Zupełną prawdę.
– Ale żeby jechać do Londynu, trzeba dużo pieniędzy.
– Ach, wcale dużo to nie kosztuje. Za dwa funty mamy obie zapłaconą podróż i za trzy dni jesteśmy na miejscu.
– Ale twoja matka?
– Moja matka? – odparła Amy z dąsem. – Odkąd odeszłam z dworu, są między nami naprężone stosunki.
– Jak to, nie jesteś już u pani Rivers?
Tak nazywała się wieśniaczka, u której Amy służyła.
– Nie. Mogę ci zresztą wszystko opowiedzieć. Wyobraź sobie, przyjechał do niej jej syn Karol, który był żeglarzem. Zaczął się zalecać do mnie. Ładny chłopak, pozwoliłam mu na to. Lecz matce się to nie podobało i wyrzuciła mnie za drzwi. Karol sądził, że powinien mi dać odszkodowanie za stratę posady i zanim powrócił na okręt, podarował mi piętnaście funtów. Za pięć kupiłam sobie suknie, a dziesięć jeszcze mi zostało. Chcesz ze mną jechać do Londynu? Dam ci wtedy pięć. O, zwrócisz mi je, o to się nie boję.
– Dziękuję ci, Amy – odpowiedziałam – ale jestem prawie tak bogata jak ty. Mam siedem funtów.
– Ty masz siedem, a ja dziesięć. Mamy więc razem siedemnaście! Z tym możemy jechać dookoła świata, nie mówiąc już nawet o tym, że mój Karol znajduje się na pokładzie admiralskiego okrętu.
– Ach – rzekłam do niej – gdybym na pewno wiedziała, że pani, która dała mi swój adres, jest już w Londynie…
– Jakaś pani dała ci swój adres? Pani z Londynu? Po co?
– Żebym do niej poszła za towarzyszkę. Ofiarowała mi dziesięć funtów miesięcznie.
– I ty się jeszcze wahasz?
– Była w towarzystwie malarza, który mi znowu obiecywał pięć funtów za każde, jednogodzinne pozowanie do obrazu.
– Jak to, więc jakaś pani daje ci dziesięć funtów miesięcznie, jeśli zechcesz u niej być jako panna do towarzystwa, malarz ofiaruje ci pięć funtów za godzinę pozowania? Z tego wszystkiego nie chciałabyś skorzystać? Jedźmy, Emmo! Ty najpierw znajdziesz swoje szczęście, a potem postarasz się o moje!
– Gdyby tylko można się dowiedzieć, czy oni są jeszcze w Park Gate, czy już w Londynie!
– Nic łatwiejszego, żeby się o tym dowiedzieć!
– W jaki sposób?
– Mamy przecież Dicka, on mianowicie też chce jechać do Londynu. Możemy go zabrać, bo jesteśmy bogate. W który dzień wyjeżdżasz ze swoim państwem do owego dworku wiejskiego?
– W każdą niedzielę.
– Podaj mi nazwisko malarza i tej pani.
– Malarz nazywa się Romney, a pani Arabella.
– Romney, Arabella i w Park Gate dowiedzieć się, czy tam jeszcze przebywają. Nie troszcz się, o niczym nie zapomnę. W sobotę wieczór wybiorę się z Dickiem do Chester. W niedzielę o dziesiątej rano będę spacerowała na brzegu morza. Spotkamy się i wtedy dam ci odpowiedź.
– Ale Dick straci przecież swoją służbę jako pasterz.
– Ach, Dick już dawno nie pilnuje owiec.
– Cóż więc robi?
– Nie wiem dobrze. Zdaje się, że trochę zajmuje się przemytnictwem.
– Boże mój, przemytników skazuje się przecież na galery.
– Tak, jeśli się ich chwyta, ale Dick jest zbyt chytry na to. Więc do widzenia w niedzielę!
– Do widzenia, ale nie obiecuję niczego.
– Nie żądam przyrzeczenia, zobaczymy. Na wszelki wypadek nie zapomnij pieniędzy i kuferka.
Oddaliła się beztroskim, lekkim krokiem. Poznać było łatwo, że dla niej sprawa ta nie przedstawiała większych trudności. Stałam przez chwilę bez ruchu, zatopiona w myślach, potem rzuciłam ostatnie spojrzenie w lustro. Ach, lustro dawało mi tę samą radę co Amy Strong!
ROZDZIAŁ V
Najbliższej soboty wyjechaliśmy na wieś. Nie zapomniałam o poleceniach Amy i miałam przy sobie swoje siedem funtów wraz z dwunastoma szylingami, otrzymanymi ostatnio od pana Hawardena.
Na moje rzeczy nie trzeba było kuferka. Wystarczała chustka związana w rogach. Trudno opisać, co czułam, wchodząc po raz ostatni do tego domu. Wybadałam, na jakie przeszkody mogłabym napotkać w razie ucieczki. Na nieszczęście nie były one zbyt wielkie. Pokój dziecinny, w którym spałam, położony był na parterze, a okno wychodziło na ogród. Furtka ogrodowa umieszczona była od strony brzegu, a tam mogli już mnie oczekiwać niespostrzeżenie Dick i Amy.
Następnego dnia byłam z dziećmi nad morzem. Dick i Amy czekali na mnie, oboje byli zdecydowani na podróż. Większość głosów zwyciężyła. Dyliżans odchodził do Londynu o godzinie szóstej rano, a Amy była tak ostrożna, że zarezerwowała dla mnie i dla siebie dwa miejsca wewnątrz wozu. O północy – wcześniej nie mogłam wymknąć się z domu – mieli na mnie czekać obok furtki. Do Chester mieliśmy popłynąć łodzią i przybyć tam w godzinę przed odejściem dyliżansu. Po umówieniu się, rodzeństwo się oddaliło. Dzień minął mi na zwykłych zajęciach. Nadszedł wieczór. Dzieci ułożyłam do snu, zjadłam kolację i punktualnie o godzinie dziesiątej udałam się do mojego pokoju. Napisałam dwa listy, do pana Hawardena i do mojej matki. Pierwszemu dziękowałam za dobroć mi okazaną i zapewniałam go, że pragnienie mocniejsze od woli pociąga mnie do owego wyśnionego miasta Londynu. Prosiłam go, aby modlił się za mną, bowiem czuję się tak jak żeglarz, który na słabej łodzi puszcza się w głąb nieznanego morza. Matce pisałam, że znalazłam w Londynie świetną posadę u jakiejś bogatej pani (nie podałam jej nazwiska), która miała mi płacić dziesięć funtów miesięcznie. Jeśli zajęcie to spełni moje nadzieje, to będę mogła wywdzięczyć się jej za wszystkie troski i starania, jakie mi poświęciła. Pisałam wreszcie, że nie opowiadałam jej o tym ani nie pożegnałam się osobiście, wiedząc, że z jej ramion nie miałabym siły wyrwać się w szeroki świat. Po napisaniu tych listów czułam się znacznie spokojniejsza.
Zegar wybił jedenastą, potem wpół do dwunastej; pozwoliłam jeszcze upłynąć dziesięciu minutom, potem ucałowałam dzieci, śpiące spokojnie w łóżeczkach, otworzyłam okno i zsunęłam się do ogrodu. W dole, obok domu stałam chwilę bez ruchu. Choć wokół była cisza, serce biło mi mocno. Panowała ciemna noc, ogarnęło mnie więc uczucie strachu. Po chwili zdołałam się opanować, moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, na ścieżce, pokrytej jasnym żwirem, nie mogłam zbłądzić. Zaprowadziła mnie ona prosto do furtki, skąd się szło ku morzu. Przybywszy do celu, zatrzymałam się. Zdawało mi się, że słyszę jakieś szepty. Bez tchu zawołałam:
– Czy to ty, Amy?
Głos Amy odpowiedział; poza tym usłyszałam radosne słowa Dicka:
– A więc przyszła.
Widocznie bali się, mimo umowy, że nie dotrzymam słowa. Otworzyłam furtkę kluczem, który miałam przy sobie, i zbliżyłam się do Dicka i Amy. Zauważyłam, że Dick ma na ramieniu strzelbę i parę pistoletów za pasem. Stał się z niego duży, osiemnastoletni chłopak, silny jak się zdało, odważny i zdecydowany.
O parę kroków nad brzegiem morza czekała łódź; wsiadłyśmy z Amy, Dick odepchnął łódź od brzegu i wskoczył za nami, potem chwycił za wiosła i zaczął pracować.
Była to piękna noc roku 1777, noc z 15 na 16 czerwca – pamiętam to dobrze. Opuszczałam spokojny dom, aby nie zobaczyć go więcej nigdy – pozostawiałam za sobą wszystkie wspomnienia młodości i niewinności. Trzydzieści siedem lat minęło od owej nocy, a kiedy zamykam oczy, widzę przed sobą każdą chwilę i zdaje mi się, że było to wczoraj. Niebo było czarne, tylko miliardy gwiazd odbijały się na ciemnym lazurze wody. Dom pana Hawardena rysował się szarą masą na brzegu; jakieś ognisko płonęło na szczycie wzgórza, obok którego przepływaliśmy. O godzinie trzeciej przybiliśmy do przeciwległego brzegu zatoki. Łódź zbliżyła się do jakiejś większej szalupy, stojącej tam na kotwicy, na okrzyk Dicka ukazali się dwaj mężczyźni, z którymi wymienił parę słów. Potem oddał im broń, uścisnął dłonie i pomógł nam wysiąść.
Udaliśmy się pieszo do oddalonego o milę Chester, aby przybyć tam przed świtem. Po upływie godziny zajęliśmy miejsca w dyliżansie. Jechaliśmy przez wielkie miasta: Lichfield, Coventry, Oksford. W trzecim dniu, około czwartej godziny po południu przybyliśmy do Londynu. Dick umieścił nas w oberży położonej przy uliczce Villiers, która z jednej strony kończy się u brzegu Tamizy, a z drugiej uchodzi w wielką ulicę, zwaną Strand.
Po przybyciu do Londynu poczułam raczej wrażenie strachu niż zdziwienia. Wir wozów jadących tu i ówdzie, gwar podobny do grzmotu, ludzie biegnący we wszystkich kierunkach, powietrze szare i gęste, wreszcie nędzna oberża, cel sześćdziesięciogodzinnej podróży – wszystko to nie było spełnieniem moich złotych snów. Niepewność, czy zastanę miss Arabellę, nie dawała mi spokoju, toteż przyprowadziwszy do porządku toaletę, udałam się zaraz w towarzystwie Dicka do jej mieszkania.
Numer 23 przy Oxford Street wypisany był na fasadzie pięknej, małej willi. Przez kratę furtki widać było ciemną zieleń ogrodu. Przy bramie stał szwajcar w liberii. Nieśmiało zwróciłam się do tak ważnej moim zdaniem osoby z zapytaniem, czy miss Arabella jest w Londynie. Szwajcar pociągnął za sznur dzwonka. W drzwiach zjawiła się ochmistrzyni. Gdy powtórzyłam swoje pytanie, odparła:
– Jej Wysokość nie jest niestety w Londynie.
– O mój Boże, gdzież ona jest? Przybyłam specjalnie, aby z nią mówić.
– Jej ostatni list był adresowany z Dover. Donosiła nam, że wsiada na okręt, aby udać się do Francji.
– A nie donosiła, kiedy wróci? – pytałam z sercem ściśniętym wskutek rozczarowania.
– Nie, przyjedzie pewnie dopiero na wyścigi.
– A kiedy są wyścigi?
– Od 15 do 25 sierpnia.
– Co tu robić? – zapytałam Dicka.
– Do diabła, czekać! – odparł.
– Gdyby panienka napisała swoje nazwisko na kartce – powiedziała ochmistrzyni – oddałabym ją zaraz wielmożnej pani po przyjeździe.
– Chętnie.
Napisałam na kartce papieru: „Emma Lyonna”.
– A gdzie będzie można panienkę odnaleźć?
– Tego jeszcze nie wiem, pojęcia nie mam, co teraz pocznę.
– Mieszkamy tymczasem… – przerwał mi Dick, ale nie pozwoliłam mu skończyć, gdyż zrozumiałam, że oberża, do której zajechaliśmy, nie przynosi nam zaszczytu.
– Tymczasem – powiedziałam – będzie się można o miejscu mojego pobytu dowiedzieć u pana Jamesa Hawardena, lekarza przy Leicester Square. A teraz – rzekłam do Dicka – bądź tak dobry i zaprowadź mnie do pana Hawardena.
ROZDZIAŁ VI
Także pana Hawardena nie zastaliśmy w domu. Miał wrócić około godziny siódmej, a było już wpół do szóstej. Pozwolono mi zaczekać. Poprosiłam Dicka, żeby wrócił do zajazdu i przyszedł po mnie za godzinę. Po pół godzinie zapukano trzy razy do drzwi. Był to pan, który w ten sposób oznajmiał swoje przybycie. Wszedł do poczekalni, gdzie siedziałam, i jakkolwiek było już ciemno, poznał mnie natychmiast.
– A, to ty jesteś, moje piękne dziecko! – rzekł z uśmiechem, niepozbawionym wyrazu smutku. – Gdy opuszczałem Hawarden, przeczuwałem, że wkrótce cię tu zobaczę.
– Czy to ma być wyrzut, mój panie? – zapytałam.
– Nie, młodość lubi przygody. A piękność musi wyciągnąć swój los, dobry czy zły, nie może go uniknąć. Przejdźmy do mojego pokoju. Masz pewnie niejedno do powiedzenia, moje dziecko.
Wziął świecznik i poszedł naprzód. Weszliśmy do gabinetu, skromnego i eleganckiego zarazem, i usiedliśmy.
– Więc jesteś tutaj – rzekł. – Cóż zamierzasz tu robić?
– Panie, gdy mnie pan raz zapytał, skąd znam pana Romneya, a ja odpowiedziałam, że jego krewna była ze mną na pensji u miss Colman, skłamałam.
Pan Hawarden dziwnie się uśmiechnął.
– Myli się pan – ciągnęłam dalej, rumieniąc się. – Widziałam pana Romneya tylko jeden jedyny raz nad brzegiem morza z panią, która nazywa się miss Arabella. Opowiem panu całą prawdę.
Opisałam mu moje spotkanie z nimi, opowiedziałam o ich propozycjach, o otrzymanym adresie, o ucieczce z domu jego ojca i wreszcie o bezskutecznym poszukiwaniu miss Arabelli.
Pozwolił mi mówić; w końcu popatrzył na mnie przenikliwie, ujął moje ręce i rzekł głosem bardzo łagodnym i uroczystym zarazem:
– Moje dziecko, w twoim wieku i przy twojej piękności bywają tylko dwie drogi w życiu: jedna jest prosta, skromna, prowadzi przy jednostajnym, cichym sposobie życia, przez małżeństwo i macierzyństwo, do czcigodnego wieku. Druga prowadzi na wyżynę i pozwala stamtąd ogarnąć szeroki, wspaniały horyzont; wkrótce jednak zniża się znowu i prowadzi przez śmiercionośne bagniska. Gdy kroczy się tą drogą, przechodzi się przez trzy etapy w życiu: pierwszy nazywa się duma, drugi majątek, trzeci hańba. Stoisz na rozdrożu tych dwóch dróg. Obejrzyj sobie dokładnie, którą z nich chcesz wybrać.
– O, czy pan może o to pytać?
– Tak, moje dziecko, mogę i muszę, gdyż nie jestem kaznodzieją moralności, lecz filozofem. Chętnie obejmę rolę twego przewodnika, jeśli się na to zgodzisz. Lecz rozumie się, że są natury o takich porywach, na które nie działają ani dobre rady, ani dobry przykład. Te nieszczęśliwe bywają odtrącone przez towarzystwo i karane przez prawo. Teraz masz jeszcze możliwość, żeby wejść na dobrą drogę, gdyż Opatrzność cię strzegła, nie pozwalając ci zastać owej damy. Czy chcesz mi przyrzec, że sama nie będziesz usiłowała iść ani do niej, ani do Romneya? Wtedy zajmę się tobą na serio.
Nie odpowiadałam.
– Wahasz się? – zapytał.
– Nie, panie, lecz miałam złote, boskie sny. Mówiono mi, że gdy przybędę do Londynu, zdobędę tu szczęście. Że samo do mnie przyjdzie, bez trudu. Dlatego tu przyjechałam. A teraz burzy pan moje marzenia. Czy będzie to wiele, jeżeli poproszę pana o pięć minut czasu, żebym mogła się przyzwyczaić do mojego rozczarowania?
– Biedne dziecko! – szepnął doktor.
– Panie! – rzekłam po chwili. – Obiecuję, że zupełnie nie będę się starała zobaczyć miss Arabelli lub pana Romneya. Przyrzekam, że do nich nie pójdę, ale… ale… jeśli oni do mnie przyjdą… gdy ich spotkam przypadkowo, nie mogę ręczyć, czy wtedy będę miała dość siły, aby oprzeć się pokusie.
– Wtedy powiem, że uczyniłaś to, co leżało w twej mocy – odparł pan Hawarden – a więcej nie można wymagać od córy Ewy.
W tej chwili odezwały się dwa uderzenia. Zadrżałam.
– Co ci jest? – zapytał mnie doktor.
– Panie – odpowiedziałam – jest to pewnie Dick, brat Amy. Przychodzi po mnie. Jeśli pan chce, żeby pańskie dobre rady nie poszły na marne, proszę mnie nie puścić z powrotem do mojej przyjaciółki. Ona mnie namówiła do wyjazdu i jeżeli mam być narażona na zgubę, czuję, że stanie się to przez nią.
– Dobrze, powiedz mu, że dzisiaj wieczorem zostajesz u mnie i że ci przyrzekłem wyszukać jutro posadę.
Pan Hawarden otworzył drzwi do salonu, w którym siedziała młoda kobieta, a dziecko bawiło się u jej stóp.
– Moja droga – rzekł – tutaj jest ta młoda dziewczynka, o której ci opowiadałem, gdy wróciłem z Hawarden. Bądź tak dobra i daj jej schronienie do jutra. Mam nadzieję, że znajdę jej jutro odpowiednią posadę.
Przy tych słowach młoda kobieta przystąpiła do mnie.
W tej chwili w drzwiach ukazał się Dick.
– Dick – zwróciłam się do niego – wytłumacz mnie przed Amy. Państwo Hawarden zatrzymują mnie u siebie. Jeśli nadzieje mojego szlachetnego opiekuna się spełnią, napiszę wam zaraz.
– A, widzisz! – powiedział Dick. – Nie trzeba rozpaczać. Bóg jest dobry, a w Londynie dla każdego znajdzie się miejsce. Do widzenia, Emmo! Bóg zapłać państwu!
Z tymi słowami Dick odszedł, uradowany szczęściem, które mnie spotkało.
Nie było to szczęście, którego się tutaj spodziewałam. Szczęściem wydawało mi się właśnie hałaśliwe, burzliwe życie z ustawiczną zmianą dobrego i złego, z gwałtownymi katastrofami i niespodziewanymi zwrotami. Pewnie, że ta młoda kobieta, która pocałowała swego męża jak ojca i uśmiechnięta spokojnie powróciła do dziecka, aby ręką, której namiętność pewnie nigdy nie poruszyła, wyszywać dalej robótkę, kobieta ta była szczęśliwa. Lecz są temperamenty, jak mówił uczony doktor, którym to zimne szczęście nie wystarcza. I jakież widoki mogłam mieć ja, aby tam dojść, gdzie ta kobieta teraz była? Czyż byłam bogata i czy pochodziłam z dobrej sfery, aby w osiemnastym roku życia wyjść za mąż za uczonego człowieka, który by mnie wprowadził do eleganckiego salonu? Nie, byłam biedną, wiejską dziewczyną. Gdy mnie o moją matkę pytano, wstydziłam się odpowiedzieć, a gdy dowiadywano się o ojca, nie mogłam w ogóle nic odrzec. Byłam piękna – to było jednak wszystko. Od piękności musiałam też żądać tego, co inni mają przez wychowanie, majątek lub pochodzenie. I piękność moja miała rozstrzygnąć, co się ze mną stanie, a nie ja, co z moją pięknością będzie.
O godzinie siódmej podano herbatę, a o dziewiątej kolację. Między sposobem życia Hawardena syna i ojca zachodziła, jak się zdaje, tylko ta różnica, że dziecko brało tu udział w posiłku. O godzinie dziesiątej zaprowadzono mnie do mojego pokoju. Nazajutrz nie śmiałam zejść sama na dół i czekałam na wiadomość, co mam począć. Kiedy poproszono mnie, abym zeszła do śniadania, pan Hawarden właśnie wrócił i rzekł mi głosem pełnym szczerej radości:
– Udało mi się i w pani rękach leży teraz przyszłość. Jeden z moich pacjentów, Plowden, pierwszy jubiler Londynu, poszukiwał właśnie panny sklepowej. Otrzyma pani na początek pięć funtów miesięcznie. Jutro panią tam zaprowadzę. Wszakże – dodał, mierząc mnie od stóp do głów – czy nie ma pani nowszej, modniejszej sukni?
Potrząsnęłam głową.
– Jest pani tak piękna, że nawet w łachmanach byłoby pani do twarzy, ale w sklepie jubilerskim, tak modzie podległym, trzeba się nieco modą kierować.
W tej chwili weszła służąca pani Hawarden.
– Panna Cecily przyszła.
– Krawczyni, jak na zawołanie – rzekł pan Hawarden. – Niech panna Cecily poczeka, a ja pomówię z żoną.
Służąca wyszła, a wkrótce zjawiła się pani Hawarden.
– Chciałem się ciebie zapytać – rzekł jej mąż – czy Cecily zdoła zrobić dla niej do jutra sukienkę?
– To będzie nieco trudne, ale poczekaj.
Pani Hawarden przypatrzyła mi się uważnie, a potem rzekła:
– Zdaje mi się, że znalazłam radę. Cecily przyniosła mi właśnie zwykłą, lecz modną suknię. Emma jest mojego wzrostu, więc jeśli się zgodzi, odstąpię jej sukienkę. Cecily zrobi mi inną.
Mąż ucałował ją w czoło z wyrazami uznania, potem zwrócił się do mnie:
– Czy przyjmie pani suknię mojej żony?
– Będę się czuła szczęśliwa i dumna.
Po chwili weszła krawczyni.
Następnego dnia o godzinie dziesiątej rano zostałam przedstawiona panu Plowdenowi, a pan Hawarden polecił mnie, jakbym była jego własnym dzieckiem. Miałam od tego czasu wiele sukien, lecz w żadnej nie było mi tak do twarzy, jak w tej, którą otrzymałam od pani Hawarden.
ROZDZIAŁ VII
Jeśli pan Hawarden sądził, że odsunął ode mnie pokusę, skoro mnie wprowadził do pana Plowdena, między diamenty, szmaragdy i perły, to się mocno pomylił. Mogłam w każdej chwili dotykać przeróżnych klejnotów, tych tak niezbędnych ozdób prawdziwych kobiet, i musiałam je przymierzać kobietom daleko mniej pięknym niż ja, które te kosztowności kupowały, aby się w nie stroić na bale i do teatru. Miałam wtedy takie uczucie jak człowiek, który igra z ogniem.
Po dziesięciu lub dwunastu dniach przybył pan Hawarden, aby dowiedzieć się o mnie. Otrzymał zupełnie zadowalającą odpowiedź. Pan Plowden był mną zachwycony. Twierdził, że większa część panów, którzy kupują klejnoty dla swych mniej lub bardziej brzydkich żon czy kochanek, wolałaby mnie nimi ozdobić. Było w tym wiele prawdy i sama spostrzegłam, że byłam siłą atrakcyjną sklepu. Pan Hawarden był tym mocno ucieszony i prosił mojego pryncypała, żeby mi pozwolił tę niedzielę u siebie spędzić, ponieważ chce mi sprawić niespodziankę. Plowden zgodził się na to chętnie.
W niedzielę rano poszłam też wcześnie na Leicester Square. Pani Hawarden przyjęła mnie ze swoją zwykłą dobrocią i łagodnością. Był cudowny sierpniowy dzień; zaprzęgnięto konie i pojechaliśmy na przechadzkę do Hyde Parku. Spacer ten oznaczał dla mnie wprowadzenie w nowy świat. Tłumy mężczyzn ubranych wedle ostatniej mody, dystyngowane amazonki z powiewającymi szalami, pstry obraz wspaniałego życia angielskiej arystokracji wprawił mnie w zachwyt. Pan Hawarden wybrał doprawdy zły sposób leczenia mnie z dumy i ambicji.
Pod wieczór byliśmy w domu. Na pytanie, czy była to obiecana niespodzianka, Hawarden rzekł:
– Nie, zobaczy pani coś lepszego, a mianowicie Garricka.
Nie miałam pojęcia, co to znaczy, nie znałam wszakże fałszywego wstydu, toteż spytałam bez ogródek. Na to odrzekł:
– Garrick jest zapewne największym aktorem, jakiego widział świat. Gra dziś po raz ostatni, a przy tym po raz pierwszy występuje młoda, obiecująca artystka, nazwiskiem Siddons. Pan Sheridan, jestem jego lekarzem i przyjacielem zarazem, posłał mi bilety do loży.
– Co? – zawołałam. – Więc pójdę do teatru, będę widziała tragedię, królów i królowe na scenie?
– Nie, w tej sztuce wystąpi tylko para zakochanych, a to znaczy coś więcej.
– A jak się nazywa ta tragedia?
– Romeo i Julia, moje dziecko. Jedno z największych dzieł Szekspira.
Nie posiadałam się z radości. Słyszałam często o teatrze, ale nie miałam pojęcia, co to znaczy.
– O której godzinie zaczyna się to przedstawienie? – zapytałam.
– O wpół do ósmej.
– O Boże, a teraz jest dopiero piąta.
– Czas nam minie szybko, tym bardziej że mamy zjeść podwieczorek i zrobić toaletę.
– Toaletę? Wie pan przecież, że mam tylko jedną suknię, którą podarowała mi pani.
– No, jakoś to już będzie – odpowiedział z uśmiechem.
Moje oczy zwracały się często na wskazówkę zegara.
– Czy nie spóźnia? – zapytałam wreszcie.
– W domu Hawardena zegary chodzą punktualnie – zaśmiał się doktor. – Zresztą stąd do Drury Lane jest dziesięć minut drogi.
Po herbacie udałam się do swojego pokoju, nie wiedząc, co począć z pozostałym czasem. Tam na łóżku zobaczyłam śliczną niebieską suknię. Równocześnie weszła służąca:
– Pozwoli panienka, że jej pomogę przy ubieraniu? – zapytała.
Teraz zrozumiałam, że niespodzianka pana Hawardena polegała nie tylko na odwiedzeniu teatru. Łzy wdzięczności stanęły mi w oczach. Tyle dobroci napełniło mnie prawie smutkiem, bowiem nie czułam się w możności odwdzięczenia mu się kiedykolwiek.
Za kwadrans ósma mój dobroczyńca zapukał do drzwi.
– Czy jesteśmy już gotowi?
Wybiegłam, porwałam jego rękę i pocałowałam ją, zanim miał czas przeciwstawić się mojemu porywowi. Spojrzał na mnie. Bez wątpienia wyglądałam ładnie, bo zwrócił się do żony ze słowami współczucia:
– Przyznaj sama, że byłoby to wielkim nieszczęściem, gdyby takie arcydzieło natury zostało zniszczone.
Potem, jakby gniewał się na siebie, że wzbił mnie tymi słowami w dumę, dodał:
– A teraz w drogę! Obiecałem jej, że przyjedziemy przed początkiem przedstawienia.
Rzeczywiście zajęliśmy miejsca w loży wraz z rozpoczęciem uwertury. Miałam czas rozejrzeć się po wspaniałym półkolu widowni. Dyrektor Sheridan kazał najlepszym dekoratorom Londynu odnowić salę, tak że wygląda jak czarodziejski pałac. Byłam olśniona światłem, oczarowana złotem, kwiatami, diamentami, wzruszona muzyką. Nie mogłam wymówić słowa, nie wiedziałam, gdzie się znajduję. Wtem zasłona się podniosła i zobaczyłam przed sobą otwarty plac w Weronie.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.