Fragment
Buenos Aires, Puerto nuevo, Dársena B.1
19 czerwca 1935
– Patrz pan, to on! – wykrzykuje moje zataczające się nieszczęście.
Patrzę za chwiejnym paluchem. Stoi tam w deszczu smutny, towarowy okręt popielatego koloru. Złote literki „Orient” tkwią na jego dziobie w zawstydzonej ironii.
– To mój… kochany… ja na nim… powiezie!
Ten jegomość zwisa mi na ręku już od godziny, to jest od chwili, kiedy wyszliśmy z pewnego baru na Leandro Alem. Siedział gdzieś w kącie przy olbrzymim kuflu piwa i podskoczył do mnie w chwili, kiedy rozmawiałem przez telefon.
– Panie, pan Polak?! Ja zaraz odjeżdżam, a pan Polak!
To był właśnie pan De, rodak, którego lekkomyślnie zgodziłem się odprowadzić do portu. Było mi wprawdzie po drodze, bo w tym właśnie porcie stał także i mój okręt, który dziś miał odjechać w daleką podróż. Przez całą tą chwiejną drogę towarzysz mój mówił o jakichś „świętych drzewach, łechcących niebiosa”, o tym, że „istnieje jakiś specjalny wicher słoneczny”. Przystawał co chwila i dłonią zdawał się obmacywać niewidzialne kształty i dopiero w jego okrzyku: „Patrz pan, to on!” – odsłonił się traf naszej przynależności na dni następne. Bo i ja także mam jechać na „Oriencie”. Kiedy mu to powiedziałem, nie zdziwił się, tylko mruknął coś w rodzaju: zapisano to w przeznaczeniu… Wspinając się na okręt po wąskich schodkach, musiałem wziąć na siebie niejako część jego rozluźnionych ruchów. Wtaszczyliśmy się jakoś na pokład, towarzysz zaraz mi się gdzieś wymknął, a ja poszedłem do kapitana. Znałem go już z poprzedniej rozmowy. Ten kapitan towarowego okrętu fińskiego był to rzeczywiście ogorzały, czerstwy marynarz o niebieskich oczach. Sam był też Finem i nosił jakieś trudne nazwisko. Popijał – rzeczywiście – whisky w towarzystwie kilku cywilów i zaraz polecił mnie rosłemu stewardowi, który zaprowadził mnie do kabiny z dwoma łóżkami, gdzie się już mieściły moje uprzednio przywiezione rzeczy. Steward zaraz odszedł przywołany przez kapitana dźwięcznym słowem: „stiuard-tii!” Nie chciało mi się siedzieć w mrocznej kabinie, więc zamierzałem właśnie wyjść na pokład, kiedy akurat wtoczył się pan De.
– Niech pan idzie… bez skrępowania… i tak się nabędziemy razem!
Wyszedłem na pokład i począłem się rozglądać. Deszcze często towarzyszą moim odjazdom. I teraz ludzie, woda, okręty i ospała krzątanina na nich zniechlujone są ociekającym niebem. Wszystko takie jednakie; smutna, brudna blacha dnia roboczego. Woda siecze o wodę – na wodzie nieco kolorowego śmiecia: skórki pomarańczowe, rozdarte puszki, bzdurna deszczułka z kilkoma wystającymi gwoździami i pospolitym fragmentom napisu: „made in…” – trochę zielska, cebula, nie cebula! – monotonne poruszanie się tego paskudztwa na mizernej fali. Oparty o burtę, słucham przeraźliwych gwizdów krępych, przysadzistych holowników. Pewien zasmolony flejtuch parowy rozdarł się bezczelnie i zuchwale, z poufałymi pogwizdami na dodatek. Po kamiennym brzegu włóczą się opasani powrósłami tragarze, na okręcie odbywa się ładowanie towarów, słychać głuche dudnienie, zgrzyt dźwigarów i nawoływania. W ciętym kroplami deszczu powietrzu twarze robotników mażą się, widać tylko bryły ciał opięte ceratą lub zwykłym łachmanem. Jedni ładują skrzynie lub wory, inni kręcą się, zaglądają tu i ówdzie – jałowy widok! Wracam do kabiny, omijam głęboką jamę na pokładzie z brzuchatymi worami na dnie, wchodząc do korytarzyka, spotykam czerwonego na twarzy kapitana z miną jakby coś spsocił. Ano spsocił pewnie flachę whisky! Zbył nasze mijanie się kilkoma słowami na temat deszczu i począł wspinać się po wąskich schodkach na górę, na ten tam swój mostek kapitański. Pana De zastaję w kabinie. Pije koniak i je pomarańcz. Zgadza się ze mną co do słoty, częstuje koniakiem i pyta, które łóżko chcę zająć: górne czy dolne? Z godzinę ustępujemy sobie dolne łóżko. Pustą butelkę po koniaku pyrgnął przez iluminator, ja wydobyłem z walizki czerwone wino, on – parę jabłek, w końcu wyciągam po prostu dłuższą zapałkę, i dolne łóżko jest moje. Rozbieram się i zajmuję je. Jeszcze tylko wyskakuję na chwilę, aby podeprzeć towarzysza przy wspinaniu się na górne łóżko. Butelkę po winie pyrg! przez iluminator – i zasypiamy.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.