Fragment
I
Mały Amra
Amra! Amra! – usłyszał chłopak głos matki. Pomyślał, że dziś po raz trzeci odrywa go od pracy, jednak poszedł do chaty.
Idąc obliczał, że ma jeszcze do zrobienia dziesięć koszyków bambusowych. Zamówił je stary kupiec – Anglik – handlujący owocami na wybrzeżu. Już słońce stoi wysoko.
Dzień stanowczo za krótki jest dla pracującego chłopca!
A tu raptem odrywają go… Wszedł do chaty. Ciemno w niej było. Przez strzechę z pożółkłych liści palmowych nie zaglądały do wnętrza złociste promienie słońca.
Ojciec chłopaka, kulawy Warora, któremu podczas służby w pułku strzelców królewskich na wojnie w Kaplandzie pocisk urwał stopę, siedział na ziemi schylony nad niziutkim zydlem.
Wykuwał z mosiądzu zapinki, sprzączki i małe naczyńka. Postukiwał młoteczkiem, a ostrym dłutkiem żłobił metal. Warora trudnił się snycerstwem. Rzeźbił nie tylko w mosiądzu i brązie, lecz też w drewnie, miękkim kamieniu z Radżputany i w kości słoniowej. Kaleka siedział pochylony nad stołkiem i nie spojrzał nawet na syna. W głębi chatki, przy płonącym na kamieniach ognisku, matka Amry mełła na kamieniu proso. Od czasu do czasu rzucała okiem na kocioł, gotowała w nim zupę z ryżu, czerwonego pieprzu i suszonej ryby.
– Amra… – szepnęła, ujrzawszy wchodzącego syna.
Chłopak podszedł i podniósł na matkę pytające oczy. Bez słowa przycisnęła go do siebie i głaszcząc po włosach, wzdychała raz po raz.
Nie pytał jej o nic zajęty myślą o koszyczkach, które musi w terminie oddać białemu kupcowi.
– Ach! – wyrwało mu się westchnienie, gdyż myśl miał ciągle zaprzątniętą przerwaną robotą. Chuda, mizerna Soncza, matka chłopca, popchnęła go ku drzwiom i nic nie mówiąc, zapłakała.
Amra wyszedł szybko, dziwiąc się, że to już po raz trzeci woła go dziś matka, tuli ku sobie, chcąc powiedzieć mu coś ważnego, na co jednak nie może się widocznie zdobyć.
– Słuchajcie, dziewczynki! – rzeki do dwóch młodszych siostrzyczek, Hubli i Radżori, łupiąc cienkie pasemka bambusowych prętów. – Co to znaczy? Mama woła mnie ciągle do siebie, ale nic nie mówi! Przed chwilą wydało mi się, że nie ma odwagi powiedzieć mi czegoś bardzo ważnego…
Dziewczynki spojrzały na brata z odcieniem szacunku.
– Ja wiem… – szepnęła Hubli, spuszczając oczy tajemniczo.
– Skoro wiesz, to musisz mi powiedzieć! – zawołał Amra.
Dziewczyna pochyliła głowę i nagle zapłakała.
– Dziadek zmarł… – szepnęła cichutko.
– No! – przerwał jej chłopak. – Przecież wiem… Przed trzema dniami przygniotły go w porcie belki i zmarł… Pochowaliśmy go wczoraj… Wiem o tym wszystkim!
Mówiąc, zręcznie i szybko splatał mały, prostokątny koszyczek na owoce. W powietrzu śmigały chyżo brązowe, cienkie palce chłopaka i szeleściły twarde, złociste wióry bambusowe.
– Ojciec powiedział dziś z rana, że nie może pracować z Birarą… Tatuś stracił stopę na wojnie i ma nieruchomą nogę… – opowiadała Hubli. – Biali ludzie nie pozwolą, ażeby kobieta została poganiaczem słonia…
Amra podniósł na mówiącą roziskrzone oczy, w których biła radość i zdumienie.
– Wiem o tym wszystkim! – szepnął. – Ojciec sprzeda chyba Birarę kornakowi1. Wczoraj przychodził do niego Bassa z Garamu i dawał sto rupii…
Dziewczynka przecząco potrząsnęła czarną główką i odparła natychmiast:
– Rodzice nie sprzedadzą Birary. Ty zostaniesz kornakiem, Amra, i będziesz żywił nas wszystkich!
Obie siostry patrzyły na brata z zachwytem i jak gdyby nawet lękiem.
Amra klasnął w dłonie.
Niedokończony koszyk potoczył się na ziemię. Nic nie mówiąc, Amra schylił się po niego i zaczął pracować jeszcze szybciej. Myślał przy tym o różnych rzeczach, o których przypomniała mu siostra.
„Tak! Tak! – mknęły myśli w pochylonej głowie chłopaka. Bez Birary nie damy sobie rady! Nakarmić pięcioro ludzi – na to potrzeba dużo pieniędzy! Snycerstwo i koszykarstwo przynoszą małe i dorywcze zyski. Nie wyżywi to rodziny…” Miał już dziesięć lat, a pierwsze, najdawniejsze jego wspomnienia związane były ze słoniem i sędziwym Bauli, dziadkiem. Mieszkali wtedy wszyscy razem w wiosce. Chata ich stała nad brzegiem Narbady. Rąbano właśnie lasy górskie w Satpurze, a dziadek wyciągał ogromne kloce mahoniowe i sandałowe z dżungli. Właściwie wyciągał je dobry, mocarny Birara, dziadek zaś pomagał mu tylko zarzucać na zrąbane drzewa pętlę z łańcucha, a potem, usiadłszy słoniowi na karku, popędzał go głośnymi okrzykami. Dziadek zawsze znajdował pracę dla siebie i dla Birary. Raz – gorszą, raz – lepszą i zyskowniejszą, lecz nigdy jej nie brakowało.
Gdy do Suratu zaczęły przypływać okręty, cała rodzina przeniosła się tu. Zwożono drzewa, które rąbali biali kupcy w dżungli nad rzeką Tapti, wiązano je w tratwy i spuszczano z prądem do Suratu. Tam znów z zamulonego, błotnistego ujścia rzeki słonie wyciągały ugrzęzłe w bagnisku pnie, kloce, belki i składały je na wybrzeżu. Maszyny zabierały stosy drewna i ładowały na okręty, odpływające do zatoki Kombej lub do Bombaju – wielkiego miasta, w którym nie tylko Amra, lecz i Warora, a nawet siwy jak gołąb Bauli nigdy nie byli, a stamtąd zaś dalej – do kraju białych ludzi…
W Suracie dziadek dobrze się obłowił.
„Ho, ho! – przypomniał sobie Amra. – Sam widziałem, że przynosił do domu po dziesięć rupii!”
Wkrótce Bauli kupił sobie kawałek ziemi. Nieduży, co prawda, lecz urodzajny. Matka sadziła na polu proso, kukurydzę i ryż. Mieli tam też kilka drzew mangowych i pomarańczowych, obficie dających smaczne, soczyste owoce. I nagle stało się nieszczęście. Staruszek dziaduś dostał się w porcie pod spadające belki. Przygniotły go, połamały mu stare kości, poszarpały sterane życiem ciało. Bauli tegoż wieczoru umarł. W osieroconej rodzinie nie było nikogo, kto mógłby pracować z Birarą… Chyba tylko on – dziesięcioletni Amra, bardzo zresztą zaprzyjaźniony ze starym słoniem dziadka. Słoń dziadka… Stary Bauli nieraz brał ze sobą wnuka, wsadzał go obok siebie na kark Birary i ruszali do dżungli. Jadąc, gwarzyli sobie, a przysłuchujący się ich rozmowie słoń pomrukiwał cicho, wachlując uszami. Bauli opowiadał chłopakowi, że Birara od dawna należał do ich rodziny. Przywiózł go był z dżungli Asamu ojciec Bauli, który mieszkał wtedy za świętą rzeką, Gangesem.
– Amra! Amra! – krzyknął nagle ojciec chłopaka i klasnął w dłonie.
Wspomnienia prysnęły. Chłopiec kilkoma szybkimi ruchami zamocował pręciki koszyka i pobiegł do chaty.
– Słuchaj no, synku! – rzekł Warora, pykając długą, cienką fajeczkę. – Musimy się naradzić. Chodź tu, matko!
Usiedli wszyscy troje na progu.
– Jestem kaleką i nie mogę być kornakiem – zaczął ojciec. – Sprzedać słonia nie wolno nam, gdyż wpadlibyśmy w nędzę. W rodzinie jest jeden tylko mężczyzna – to ty, Amra…
– Jestem mężczyzną – powiedział poważnym głosem chłopak i dumnym, śmiałym ruchem podniósł głowę.
– Czy potrafisz kierować Birarą? – spytał Warora, patrząc na syna.
– Przecież nieraz już pomagałem dziadkowi – wzruszył ramionami Amra. – Słoń nasz jest mądry i posłuszny, najmądrzejszy i najposłuszniejszy spośród wszystkich, które pracują w Suracie.
– Czy podołasz tej pracy? – rzuciła pytanie matka, z troską patrząc w oczy synowi.
– Podołam! – odparł Amra stanowczym, twardym głosem. – Zacznę od jutra… Dziś muszę skończyć koszyki zamówione przez białego kupca. Już pójdę…
Wstał i odszedł szybkim krokiem. Prości, pracowici ludzie nie mają czasu na długie rozmowy. Ważna sprawa, od której zależał los całej rodziny, została rozstrzygnięta od razu. Amra pracował do wieczora, a gdy matka zawołała wszystkich na wieczerzę, z dumą spojrzał na pięćdziesiąt lekkich koszyczków, zawieszonych parami na tyczce bambusowej. Po posiłku pobiegł do miasta, unosząc ze sobą koszyki. Powrócił przed północą, obudził ojca i oddał mu zarobione cztery rupie.
Wyszedłszy z chaty, Amra pobiegł na brzeg Tapti. Hindusi-kornakowie ogrodzili tam grubymi palami znaczną przestrzeń, na której pasły się słonie. Każdy z nich miał swój żłób z prosem i jęczmieniem, a także wielką skrzynię, codziennie napełnianą trawą, cienkimi gałązkami krzaków tamaryndowych, młodymi pędami bambusów i sianem.
Amra przeszedł przez parkan i rozejrzał się. W zagrodzie znajdowało się trzydzieści słoni. Niektóre z nich, niby olbrzymie czarne głazy, majaczyły w mroku nocy. Stały na potwornych, do słupów podobnych nogach, z opuszczanymi trąbami i, nieruchome – spały. Inne, bardziej znużone codzienną pracą, pokładły się i leżały, głucho wzdychając. Amra stanął przy palach ogrodzenia i wydawszy krótki świst, zawołał cicho:
– Birara!
Słonie poruszyły uszami i podniosły trąby, węsząc zakłócającą ich spokój istotę. Nie znały chłopaka, więc zaczęły przestępować z nogi na nogę i głośno chrapać. Wyraźnie wyrażały tym swe niezadowolenie. Amra gwizdnął raz jeszcze i powtórzył:
– Birara!
Po chwili uszu chłopaka doszedł szybki tupot ciężkich nóg. Nad urwistym brzegiem wyrosła olbrzymia sylwetka słonia. Wesoło pomrukując i sapiąc, śpieszył na wezwanie.
– Birara! – łagodnym teraz i pieszczotliwym głosem zawołał na niego chłopczyk.
Słoń przystanął, rozglądając się w ciemności, węszył przez chwilę, a potem pewnym krokiem ruszył wprost przed siebie.
Zatrzymał się przed Amrą, otoczył go trąbą, chuchnął w twarz gorącym, wilgotnym oddechem i małymi, figlarnymi oczkami przyglądał się późnemu gościowi.
– Kąpałeś się, przyjacielu? – spytał chłopak, widząc, że z boków zwierzęcia strugami spływała woda.
Birara prychnął i radośnie machnął ogonem zakończonym kitą czarnej szczeciny.
– Jutro ruszamy do dżungli, mój stary – mówił Amra, drapiąc przyjaciela koło oczu. – Odtąd ja już tylko będę twoim kornakiem… Rozumiesz? Ja! Ja! Dziadziuś nigdy nie bił cię żelaznym młotkiem, jak to czynią inni poganiacze… Ja też nigdy nie uderzę Birary, nigdy!
Zdawało się, że słoń zrozumiał mowę małego Hindusa. Ukląkł i obejmując go coraz tkliwiej, dął mu w twarz, mruczał i wywijał ogonem.
– Muszę się teraz przespać, starowinko – ciągnął dalej Amra. – Wlezę do tego siana, a za to masz zapłatę!
To mówiąc, chłopak wyciągnął zza opaski banana i wrzucił go do paszczy przyjaciela.
Po chwili spał już zagrzebany w trawie, której nie zdążył zjeść Birara. Słoń stał obok i długo jeszcze pomrukiwał. Miał może jakieś wątpliwości co do przyniesionej mu nowiny lub może wyrażał zadowolenie i wdzięczność za smacznego, dojrzałego banana. Wkrótce zapanowała zupełna cisza. Od czasu do czasu tylko pluskała ryba w rzece i cienko cykały uganiające się za muchami nietoperze.
Birara spał. Obudziło go stąpanie innego słonia. Było to młode jeszcze i dość dzikie zwierzę, od niedawna tresowane. Zaniepokoiła go obecność nieznajomego człowieka – małego, brązowego chłopaka, który spał smacznie w skrzyni z sianem. Podszedł więc, węsząc podejrzliwie. W tej samej chwili obudził się też Birara. Ujrzawszy wyciągniętą nad Amrą trąbę młodego słonia, chrapnął gniewnie, odtrącił ją i dał młodzikowi kuksańca w bok, aż huknęło.
Znowu zapadła cisza. Niebo stawało się bledsze. Szarzyzna przedświtu sączyła się już zewsząd. Przeleciały, pospiesznie machając skrzydłami, szare czapelki. Jakiś ptak odezwał się w gąszczu palm areka. Z daleka dobiegło przeciągłe wycie szakala… Na wschodniej połaci nieba poróżowiały obłoki. Świt się zbliżał. Słonie się pokładły. Leżały szare, nieruchome, niczym wielkie, bezkształtne zwały gliny. Ukryty w skrzyni Amra mamrotał coś przez sen.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.