Fragment
Rozdział I
NA MORZU
Niniejszą historię usłyszałem od osoby, której nie zależało wcale na tym, aby mnie lub kogokolwiek z nią zapoznać. Mój współbiesiadnik zaczął ją opowiadać przy kieliszku rozweselającego, dobrego wina – tak dowiedziałem się na początku, a później, gdy wzbraniałem się dać jej wiarę, dowiedziałem się następnie i reszty tej dziwnej historii.
Gdy mój gość, opowiedziawszy mi już wiele, spotkał się z moim niedowierzaniem, uniosła go próżność i ta zastąpiła pierwiastkowe działanie starego wina. Chcąc mnie przekonać, wydobył on i okazał pisane dokumenty, zwietrzały stary manuskrypt i suche raporty urzędowe Brytyjskiego Urzędu Kolonialnego, na poparcie prawdziwości wielu ważnych szczegółów ciekawej swej opowieści.
Nie twierdzę, że historia ta jest prawdziwą, gdyż nie byłem naocznym świadkiem wydarzeń, które opisuję, lecz ten fakt, że opowiadając ją wam, użyłem zmyślonych nazwisk osób działających, dostatecznie dowodzi szczerości mej wiary, że mogłaby być prawdziwą.
Pożółkłe, spleśniałe karty dziennika, spisanego przez człowieka, od dawna zmarłego, i raporty Urzędu Kolonialnego doskonale zgadzały się z opowieścią mego współbiesiadnika. Powtarzam więc historię tak, jak zdołałem złożyć całość z tych różnorodnych źródeł.
Jeżeli, czytelniku, nie wyda ci się ona prawdopodobną, zgodzisz się przynajmniej w tym ze mną, że jest jedyną w swoim rodzaju, oryginalną i ciekawą.
Z papierów Urzędu Kolonialnego i z diariusza1 zmarłego dowiadujemy się, że pewien angielski szlachcic, którego zwać będziemy Janem Claytonem, lordem Greystoke, otrzymał od rządu poufne polecenie zbadania stosunków pewnej kolonii brytyjskiej na zachodnim pobrzeżu Afryki. Było wiadomo, że z mieszkańców tej kolonii inne państwo europejskie rekrutowało sobie żołnierzy dla swojej armii terytorialnej, której używało jedynie w celu wymuszania zbiorów gumy i kości słoniowej od dzikich plemion zamieszkujących wzdłuż brzegów Kongo i Aruwimi.
Mieszkańcy brytyjskiej kolonii uskarżali się, że wielu z młodzieży dało się zwieść pięknymi i świetnymi obietnicami, lecz że z ich liczby nikt prawie nie wracał do swych rodzin.
Anglicy zamieszkali w Afryce, posuwali się nawet jeszcze dalej w swoich oskarżeniach. Twierdzili mianowicie, że ludność czarna znosiła prawdziwą niewolę, że gdy termin zaciągów minął, oficerowie biali nadużywali nieświadomości swych czarnych żołnierzy i przekonywali ich, że mają jeszcze długie lata do odsłużenia.
Dlatego Urząd Kolonialny powołał Jana Claytona na nowe stanowisko w Afryce Zachodniej, a tajne jego instrukcje wskazywały mu za cel główny staranne zbadanie nieuczciwego traktowania czarnych poddanych brytyjskich przez oficerów innego, zaprzyjaźnionego państwa. Cel jednak, w jakim Clayton został wysłany, nie ma większego znaczenia w niniejszej opowieści, gdyż Clayton nie dokonał wcale swego zadania, a nawet wcale nie dotarł do miejsca swego przeznaczenia.
Clayton był Anglikiem tego typu, który wyobraźnię chętnie łączy z wielkimi wypadkami historycznymi na licznych polach zwycięskich bitew – człowiekiem silnych nerwów, dzielnym i wybitnym, zarówno pod względem umysłowym, moralnym i fizycznym.
Z postawy był wzrostu wyżej średniego, oczy miał szare, rysy twarzy regularne, wyraziste, zręczność ruchów znamionowała w nim silne zdrowie zahartowane latami ćwiczeń wojskowych.
Ambicja odegrania roli na polu politycznym skłoniła go do poczynienia starań o przeniesienie z szeregów armii do urzędu kolonialnego, i oto widzimy, że otrzymał on, choć był jeszcze młodym, trudną i ważną misję w służbie rządowej.
Gdy otrzymał to stanowisko, doznał jednocześnie uczucia dumy i trwogi. Wyróżnienie wydawało mu się dobrze zasłużoną nagrodą za pracę i służbę wojskową i jako jeden ze szczebli drabiny prowadzącej do stanowisk jeszcze ważniejszych i bardziej odpowiedzialnych; z drugiej jednak strony zaledwie trzy miesiące temu pojął za żonę szlachetną Alicję Rutherford i myśl, że piękną i młodą jego żonę czekają niebezpieczeństwa i zupełny brak towarzystwa w podzwrotnikowej Afryce, napełniała go trwogą.
Przez wzgląd na żonę Clayton zamierzał zrzec się stanowiska, lecz ona nie chciała się na to zgodzić. Przeciwnie, nalegała na to, żeby stanowisko przyjął i zabrał ją ze sobą.
Matki, bracia i siostry, ciotki i dalsi krewni mieli też coś do powiedzenia, jak postąpić należało, lecz o tym, jakie były ich rady, opowieść nasza milczy.
Wiemy tylko, że pewnego pięknego poranku w maju 1888 roku Jan lord Greystoke i pani Alicja odpłynęli z Dover, udając się do Afryki.
W miesiąc później przybyli do portu Freetown, gdzie wynajęli niewielki okręt, „Fuwaldę”, który miał ich zawieźć na miejsce przeznaczenia.
I tu Jan lord Greystoke i pani Alicja, jego małżonka, zginęli bez wieści z oczu ludzkich.
W dwa miesiące, licząc od czasu, kiedy zarzucili kotwicę we Freetown, a później opuścili port, pół tuzina brytyjskich okrętów wojennych przeszukiwało południowy Atlantyk, aby odszukać ślady zaginionych i ich niewielkiego statku. Wkrótce potem znaleziono szczątki jakiegoś statku na brzegach wyspy Świętej Heleny, co kazało przypuszczać, że „Fuwalda” zatonęła z całą załogą. Wskutek tego poszukiwania, dopiero co rozpoczęte, zostały wstrzymane, chociaż nadzieja tliła się jeszcze przez czas długi w sercach tęskniących za zaginionymi.
„Fuwalda” był to statek o pojemności około 100 ton, typu statków często spotykanego w handlu nadbrzeżnym na południowym Atlantyku, których załoga składa się z wszelkiego rodzaju wyrzutków, morderców, którzy uniknęli szubienicy, rozbójników rozmaitych ras i narodowości.
„Fuwalda” nie była wyjątkiem z reguły. Oficerowie jej byli to ludzie wypróbowani we wszystkich przygodach, okrutni w postępowaniu ze służbą okrętową. Kapitan, człowiek zresztą dobrze świadomy swego morskiego rzemiosła, wzbudzający nienawiść swych podwładnych, obchodził się brutalnie ze swymi ludźmi. Znał on, a przynajmniej używał wobec nich tylko dwóch argumentów – pręta i rewolweru – prawdopodobnie różnorodne zbiorowisko ludzi, których miał, nie łatwo mogłoby zrozumieć jakieś inne dowody.
Wobec takiego stanu rzeczy, już na drugi dzień po wypłynięciu z Freetown, Jan Clayton i jego młoda żona byli świadkami takich scen na pokładzie „Fuwaldy”, jakie, zdawało się im, mogły się zdarzyć w sensacyjnych opisach przygód morskich, spotykanych tylko w książkach.
Już rankiem nazajutrz utworzyło się pierwsze ogniwo tego łańcucha wydarzeń, które miały stworzyć wyjątkowe warunki życia jednej, nieurodzonej jeszcze wtedy, ludzkiej istoty, życie takie, jakiego nie znają ludzkie dzieje.
Dwaj majtkowie myli pokład „Fuwaldy”, pierwszy porucznik pełnił służbę, gdy kapitan począł rozmawiać z Claytonem i jego żoną.
Ludzie, zajęci myciem, posuwali się tyłem ku osobom tym, zajętym rozmową, i patrzącym w stronę przeciwną. Przybliżali się coraz bliżej, aż jeden z nich znalazł się tuż za kapitanem. Jeszcze jedna chwila, i gdyby przesunął się był obok kapitana, cała nasza dziwna historia może by się nie przytrafiła.
Lecz właśnie w owej chwili oficer obrócił się, żegnając lorda Greystoke i jego żonę. Czyniąc to, potknął się o majtka i upadł na pokład, wywracając kubeł z wodą, przy czym zanurzył się w brudnej wodzie.
Przez krótką chwilkę scena wydawała się śmieszna jedynie, lecz tylko przez chwilkę. Wyrzucając z siebie potok przekleństw, kapitan, z twarzą nabrzmiałą od złości, powstał na nogi i potężnym uderzeniem zwalił majtka na ziemię.
Był to człowiek niewielkiego wzrostu, w starszym wieku – tym jaskrawszy był brutalny czyn kapitana. Drugi za to majtek – nie był ani drobnej postawy, ani wiekowy, przeciwnie, był to człowiek niedźwiedzich rozmiarów, z dziko wyglądającymi czarnymi wąsami i wielkim jak u wołu karku, osadzonym na potężnych ramionach.
Ten, spostrzegłszy, że jego towarzysz upadł, pochylił się całym ciałem i wydając cichy warkot, przyskoczył do kapitana i jednym potężnym ciosem zwalił go na kolana.
Twarz kapitana ze szkarłatnej stała się kredowobiała – gdyż był to bunt przeciw władzy; z buntami miał on już dawniej do czynienia i uśmierzał je i przedtem. Nie tracąc czasu na podnoszenie się na nogi, wyjął rewolwer z kieszeni i zmierzył wprost w wielką masę muskułów sterczącą przed nim. Chociaż jednak ruchy jego były szybkie, Clayton, który również był żwawy, zdążył wdać się w okamgnieniu w sprawę, wskutek czego kula, która miała ugodzić serce majtka, trafiła go w nogę, gdyż lord Greystoke szarpnął ręką kapitana, gdy broń zabłysła w słońcu.
Nastąpiły wymówki pomiędzy Claytonem i kapitanem. Clayton oświadczył kapitanowi, że uważa za godną potępienia brutalność jego postępowania w stosunku do załogi i że nie myśli godzić się na takie jego zachowanie się, dopóki on i pani Greystoke są pasażerami na okręcie.
Kapitan miał zamiar dać odpowiedź, lecz pomyślawszy, obrócił się na pięcie i odszedł z miną ponurą na tył statku.
Nie chciał on wchodzić w zatarg z przedstawicielem rządu angielskiego, gdyż potężna ręka tego rządu rozporządzała narzędziem kary, które on sobie ważył i przed którym czuł respekt – dalekonośną angielską marynarką.
Dwaj majtkowie po pewnej chwili ochłonęli: starszy z nich pomógł wstać młodszemu rannemu koledze. Olbrzym, znany wśród swoich pod przezwiskiem Czarnego Michała, z wielką ostrożnością popróbował oprzeć się na nodze, a widząc, że może ona go unieść, zwrócił się do Claytona z wyrazami niezręcznej podzięki.
Jakkolwiek ton jego słów był cierpki, czuć w nich było wdzięczność. Gdy skończył krótkie swe przemówienie, obrócił się i odszedł ku przedniej wieży statku, okazując widoczną chęć przerwania wszelkiej dalszej rozmowy.
Nie widać go było przez parę dalszych dni, a przez ten czas kapitan miał dla załogi tylko cierpkie na ustach wyrazy, gdy z obowiązku zmuszony był przemawiać do kogokolwiek.
Clayton z żoną w dalszym ciągu stołowali się w jego kajucie tak, jak czynili dawniej, przed opisanym tu wydarzeniem, lecz teraz kapitan wyszukiwał sobie widocznie w tym czasie obowiązkowe zajęcia, aby nie zasiąść do obiadu wspólnie.
Inni oficerowie statku byli to ludzie nieokrzesani, niewiele co wyżej stojący pod względem ogłady nad nędzną załogą, którą pomiatali, i radzi byli, że mogli unikać zbliżenia się z wykwintnym, angielskim lordem i jego żoną. W ten sposób młodzi małżonkowie byli jakby odosobnieni.
Taki stan rzeczy, sam przez się, zupełnie dogadzał ich życzeniom, lecz pociągał za sobą pewnego rodzaju wyłączenie z życia małego statku, nie dając im możności uczestniczenia w codziennych wydarzeniach, które miały doprowadzić do krwawej tragedii.
W całej atmosferze panującej wśród załogi było coś, trudno dającego się określić, co wróżyło nieszczęście. Zewnętrznie życie mało co zmieniło się na małym statku, lecz młoda para czuła, że zbliża się niebezpieczeństwo, chociaż o tym nie mówili ze sobą.
Następnego dnia od zranienia Czarnego Michała, Clayton wstąpił właśnie na pokład w chwili, gdy czterech majtków niosło zwisające ciało jednego z ludzi załogi, a pierwszy porucznik, stojąc z potężnym prętem w ręku, spoglądał na tę kupkę zgorzkniałych marynarzy.
Clayton nie rozpytywał się o znaczenie tej sceny – nie miał potrzeby – lecz następnego dnia, gdy na horyzoncie ukazały się widoczne zarysy wielkiego brytyjskiego okrętu wojennego, postanowił zażądać, aby jego i jego żonę odesłano na okręt, gdy niepokój jego wciąż wzrastał i to przekonanie, że dalsze pozostawanie na posępnej „Fuwaldzie” skończyć się musi.
W południe zbliżyli się do okrętu na dystans, dogodny do rozmowy, lecz gdy Clayton już prawie zdecydował się zażądać od kapitana, aby go przewieziono, spostrzegł nagle śmieszność podobnego żądania. Jakie powody mógł przedstawić oficerowi, dowodzącemu okrętem Jej Królewskiej Mości, dla wytłumaczenia żądania, że chce wracać tam, skąd przybył.
Cóż bowiem będzie, jeśli powie, że na jego statku dwóch niekarnych majtków zostało źle potraktowanych przez oficera. Wyśmieją jego i podany przez niego powód, a chęć opuszczenia statku przypiszą jednej przyczynie – tchórzostwu.
Jan Clayton, lord Greystoke, nie zażądał zatem, aby go przewieziono na brytyjski okręt wojenny i w południowej porze był świadkiem, jak górne jego części rozpływały się na dalekim widnokręgu. Działo się to już wtedy, gdy dowiedział się czegoś nowego, co mu okazało, że jego niepokój był zupełnie usprawiedliwiony. Nowa wiadomość zmusiła go do przeklinania fałszywej swej dumy, która powstrzymała go przed kilku godzinami od szukania bezpiecznego schronienia dla młodej małżonki na statku wojennym, gdy schronienie było tuż blisko, które teraz znikło już bezpowrotnie.
W samo południe stary majtek, którego powalił kilka dni temu kapitan, czyścił klamki; przy robocie zbliżył się on do miejsca, gdzie na brzegu stali Clayton z żoną, przypatrując się zarysom wielkiego okrętu wojennego. Zbliżywszy się tuż blisko do Claytona, przemówił cichym szeptem:
– Nastąpi zapłata, panie, za załogę, i zważ moje słowo, nastąpi zapłata.
– Co chcesz powiedzieć, mój przyjacielu? – zapytał Clayton.
– Co, czy nie widzieliście, co się dzieje? Czy nie słyszeliście, że ten diabelski pomiot, kapitan i jego towarzysze, gaszą kwitnące życie ludzi?
– Dwie rozbite głowy wczoraj, a trzy dziś. Czarny Michał prawie zupełnie się poprawił, nie jest to człowiek, który mógłby to znosić. Zauważ moje słowo, panie.
– Chcesz powiedzieć, człowieku, że załoga zamyśla bunt?
– Bunt! – wykrzyknął stary. – Bunt! Śmierć będzie, panie, zauważ me słowo, panie.
– Kiedy?
– To przyjdzie, to przyjdzie, lecz ja nie powiem kiedy; już i tak powiedziałem zbyt wiele, lecz ponieważ był pan dobry w ów dzień, sądziłem, że dobrze będzie was uprzedzić. Lecz trzymajcie język, a gdy usłyszycie strzały, schodźcie na dół i pozostawajcie tam.
– To już wszystko, tylko trzymajcie język albo wsadzą wam pigułkę pomiędzy żebra, zauważ moje słowo, panie. – I stary majtek, czyszcząc w dalszym ciągu klamki, oddalił się od miejsca, gdzie stał Clayton z żoną.
– Diabłu miła perspektywa, Alicjo – rzekł Clayton.
– Musisz ostrzec natychmiast kapitana, Janie. Być może, da się jeszcze uprzedzić nieszczęście – odpowiedziała Alicja.
– Sądzę, że powinienem to zrobić, jednak z czysto egoistycznych motywów mam zamiar „trzymać język”. Cokolwiek tamci zrobią, oszczędzą nas, uznając, że wystąpiłem w obronie ich towarzysza Czarnego Michała: skoro jednak spostrzegą, że ich zdradziłem, nie będzie dla nas zmiłowania, Alicjo.
– Masz tylko jedną drogę, drogę obowiązku, Janie, a ta droga każę bronić urzędowej władzy. Jeżeli nie uprzedzisz kapitana, staniesz się współwinnym tego, co nastąpi, jak gdybyś dopomógł zmowie i brał czynny udział w jej wykonaniu.
– Nie rozumiesz tej sprawy, droga moja – odpowiedział Clayton. – Ciebie ocalić mam na myśli, i to jest moim najpierwszym obowiązkiem. Kapitan sam sprowadził tę biedę na swą głowę, dlaczego miałbym narażać swą żonę na niewypowiedziane okropności, usiłując – według wszelkiego prawdopodobieństwa – na próżno ocalić go od skutków jego szaleństwa? Nie masz wyobrażenia, droga moja, co może nastąpić, jeżeli ta banda bandytów zawładnie „Fuwaldą”.
– Obowiązek jest obowiązkiem, mój mężu, i żadne wykrętne rozumowanie nie może go odmienić. Marna byłaby to ze mnie żona angielskiego lorda, gdybym stała się winna przez niego zejścia z drogi wyraźnego obowiązku. Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nam grozi, i potrafię spojrzeć mu w oczy wraz z tobą – a zniosę niebezpieczeństwo łatwiej niż hańbę wspomnienia, że było w twej mocy uprzedzić nieszczęście, gdybyś nie zapomniał o swoim obowiązku.
– Niech więc będzie tak, jak chcesz, Alicjo – odpowiedział Clayton, uśmiechając się. – Być może – niepotrzebnie się trwożę. Chociaż nie podoba mi się to, co się dzieje na statku, być może sytuacja nie jest tak zła, jak się obawiam. Możliwe, że stary majtek wygłosił tylko życzenie swojego złego serca, a nie mówił tego, co w rzeczywistości nastąpi.
– Bunt na otwartym morzu było to wydarzenie dość częste sto lat temu, lecz w roku pańskim 1888 jest to rzecz bardzo mało prawdopodobna.
– Lecz oto kapitan idzie do swojej kajuty. Chciałbym ostrzec go i zwalić sobie ten ciężar z głowy, gdyż nie mam zamiaru wdawać się z tym brutalem w długie rozmowy.
Mówiąc tak, Clayton posunął się niedbale w kierunku korytarza, którym przeszedł kapitan, i za chwilę stukał do jego drzwi.
– Proszę wejść – dał się słyszeć gruby głos zgorzkniałego kapitana.
A gdy Clayton wszedł i zawarł za sobą drzwi, kapitał zapytał:
– O cóż to chodzi?
– Przyszedłem, aby opowiedzieć rozmowę, jaką dziś słyszałem, gdyż sądzę, że chociaż może ona nie mieć znaczenia, jednakże dobrze będzie, jeśli pan zostanie uprzedzony. Krótko mówiąc, ludzie na statku obmyślają bunt i mord.
– To kłamstwo! – wykrzyknął kapitan. – Jeżeli pan mieszasz się znowu do utrzymania dyscypliny na statku i wtrącasz się do nie swojej rzeczy, musisz przyjąć odpowiedzialność za następstwa, do pioruna. Nie obchodzi mnie to, czy pan jest lordem czy nie. Tu na statku ja jestem kapitanem i nadal proszę nie wtrącać swego nosa do moich spraw.
Wypowiedziawszy tę przemowę, uniósł się do takiej wściekłości, że stał się purpurowym na twarzy i ostatnie wyrazy wypowiedział krzykiem, zaznaczając swe uwagi głośnym uderzeniem w stół ogromną swą pięścią i wygrażając Claytonowi swą drugą ręką.
Clayton zachował całkowity spokój i spoglądał na podnieconego kapitana nie mrugnąwszy okiem.
– Kapitanie – powiedział w końcu – proszę o wybaczenie mojej szczerości, chcę ci rzec, że jesteś osłem, czyż nieprawda?
Potem obrócił się i opuścił kajutę, zachowując swój zwykły spokój, co jednak podrażniło gniew człowieka takiego, jakim był Billing, więcej niż potok wymysłów.
Stało się więc tak, że chociaż kapitan łatwo mógłby pożałować swej popędliwości, gdyby Clayton spróbował pogodzić się z nim, wobec tego jednak, co się stało, utrwaliło się w nim to usposobienie, w jakim się rozstali. Znikła więc nadzieja, aby mogli współdziałać ze sobą dla obopólnego dobra w celu zachowania życia.
– Widzisz, Alicjo – rzekł Clayton, gdy powrócił do żony – gdybym nie przemówił słowa, oszczędziłbym sobie przykrości. Kapitan okazał się człowiekiem niezdolnym do uczucia wdzięczności. Prawie napadł mnie, jak pies wściekły.
– Niech licho weźmie kapitana i jego marny stary statek, co mnie to obchodzi. Póki tu jesteśmy, użyję swych sił, by zapewnić własne bezpieczeństwo. I zdaje mi się, że najważniejszą rzeczą, jaką zrobić należy, jest udać się do kajuty i opatrzyć me rewolwery. Żałuję teraz, żeśmy zapakowali broń inną i naboje do pakunków złożonych na spodzie statku.
W mieszkaniu swoim zastali nieporządek. Ubranie, wyjęte z otwartych skrzyń i walizek, rozrzucone było na podłodze. Łóżka nawet były przeszukane.
– Widocznie już ktoś zainteresował się naszymi rzeczami więcej niż my sami – zauważył Clayton. – Na Jowisza, czego tu rabuś szukał. Rozejrzyjmy się, czego brak.
Po dokładnym przejrzeniu rzeczy okazało się, że nic nie zginęło prócz obydwu rewolwerów i niewielkiej ilości nabojów, które Clayton miał w zapasie.
– To są właśnie rzeczy, które najbardziej by mi się przydały – rzekł Clayton. – Fakt, że ich szukali i broń tylko wzięli, jest najbardziej złowróżbną okolicznością z tego wszystkiego, co doszło naszej wiadomości, od czasu, jak postawiliśmy nogę na tym marnym morskim pudle.
– Co zrobimy, Janie? – zapytała pani. – Nie będę ci radzić, byś się znów udał do kapitana, gdyż nie chcę, byś się narażał na afronty. Być może, właściwa droga naszego ocalenia polega na zachowaniu neutralności.
– Jeżeli oficerowie zdołają stłumić bunt, nie mamy się czego obawiać, a jeżeli buntownicy osiągną zwycięstwo, cała nasza nadzieja może być w tym, że nie próbowaliśmy stanąć im na drodze lub przeszkadzać im.
– Masz słuszność, Alicjo. Trzymać się będziemy pośrodku drogi.
Gdy zabrali się do umocnienia kajuty, spostrzegli oboje jednocześnie wysuwający się spod drzwi mieszkania kawałek papieru. Clayton schylił się, aby go podnieść, zdziwił się, widząc, że papier posunął się dalej na pokój. Zrozumiał wtedy, że ktoś z zewnątrz przesuwał go do środka.
Szybko, w cichości, podszedł do drzwi, lecz gdy sięgnął do klamki, by drzwi otworzyć, żona chwyciła go za rękę.
– Nie rób tego, Janie – szepnęła. – Nie chcą oni być widziani, nie powinniśmy ich zatem widzieć. Nie zapominaj, że mamy trzymać się pośrodku drogi.
Clayton uśmiechnął się i opuścił rękę. Bez ruchu spozierali na biały papierek, który znalazł się wewnątrz, przesunięty w końcu całkowicie.
Wtedy Clayton schylił się i podniósł go. Był to kawałek zabrudzonego białego papieru, złożony niedbale we czworo. Otworzywszy go, wyczytali poselstwo, wypisane niezręcznymi literami, świadczące wyraźnie, że ręka, która je pisała, nie miała w pisaniu wprawy.
Treść była przestrogą, aby Clayton nie ważył się dawać znać o stracie rewolwerów lub o tym, co usłyszał od starego majtka – nie ważył się pod karą śmierci.
– Sądzę, że będziemy zachowywali się grzecznie – rzekł Clayton, z posępnym uśmiechem. – Nie pozostaje nam nic innego, jak siedzieć cicho i czekać tego, co nastąpi.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.