Fragment
I
PAN, DOM JEGO I PRZYJACIÓŁKI
Jan Feiring powrócił do domu w licznym towarzystwie, jego duży samochód fiat pełen był jego znajomych. Było to wesołe towarzystwo paplające we wszystkich językach Skandynawii, wśród których nawet nieznośny fiński zauważyć się dawał. Finowie mówią zawsze tak, jak gdyby tylko z trudem przewalczali swoją wściekłość.
Wracano z wyścigów i chociaż rozmaici mogli być poszczególni, były to wyłącznie typy z placu wyścigowego, takie jakie widuje się na rysunkach ilustrowanych pism angielskich. Wszyscy mieli pewien rys w twarzy charakterystyczny dla uczestników sportu konnego i gry hazardowej, który to rys wszędzie tak jest jednakowy, że ci ludzie natychmiast wzajemnie poznać się mogą. Mogą się oni spotkać w zupełnie obcych sobie miastach, zupełnie swobodnie odwiedzać wzajemnie i zapytywać: – Morning, Sir, gdzie tu się dziś gra?
Jan wszedł najpierw do wielkiego hallu, gdzie już kilkoro przybyłych gości, zanurzonych w fotelach klubowych, siedziało obok tureckiego stołu hamburskiego pochodzenia, zastawionego flaszkami i szkłem. Skinieniem głowy powitał ich, łagodnie odsunął Michalinę, która doń podbiegła i pospieszył w górę po schodach, do swej łazienki.
Jan miał popielaty płaszcz na swym dżokejskim ubraniu. Jeden z gości, Szwed, miał zaledwie czas wyksztusić swoje bezdźwięczne niezadowolenie: – Gratuluję! – a Jan był już w górze na galeriach, które do wysokości dwu pięter biegły wokół hallu. Jan Feiring jeździł dziś zwycięsko na swym nowym koniu Hilarionie.
Zupełnie nie trzeba określać bliżej czasu tych zdarzeń. Samo milieu1 zdradza nam znany a niezwykły szmat życia północnych krajów, prócz tego znamienne są losy występujących osób. Wystarczy przeto powiedzieć, że zdarzenia nie są tak dawne: powiedzmy rok, parę lat temu. W każdym razie było to wówczas, gdy mniej się liczyło na lata, a więcej na dnie lub miesiące, gdyż każdy poszczególny dzień wydawał się posiadać olbrzymie znaczenie i zawierał taki obszar czasu, co miesiąc kryjący w sobie możliwości ruiny lub dojścia do dobrobytu wielu osób. Był to, krótko mówiąc, czas, w którym wszyscy uważali się za bogaczy lub też zdawało im się, że jest to bardzo możliwe. Świadomość potęgi i niezależności minęła już wprawdzie. Poczęto rozglądać się za nowymi drogami, gdyż i umysłami owładnęło uczucie zupełnie im obce w ostatnich latach, uczucie, że dobrze by było posiadać coś pewnego, na czym można by polegać: gotówkę w kruszcu zamiast ciągle pracujących banknotów, jakąś dobrą, wiejską posiadłość zamiast szalenie żeglujących akcji po morzu spekulacji.
Ale o dalsze możliwości ludzie wówczas wcale się jeszcze nie troszczą. Jeszcze nie skrystalizowała się w nich myśl, że wszystko byłe już bezlitośnie minęło i poszło w diabły. Czy to pod wpływem instynktu samozachowawczego, czy też skutkiem wzajemnego sugestionowania się ludzie ówcześni byli jak śmiertelnie chorzy niewierzący w grożące im niebezpieczeństwo. Zapewne uśmiechać się będzie czytelnik, myśląc o tych ludziach, albowiem dziś daleko lepiej wie się wszystko, aniżeli wówczas ktokolwiek mógł przypuszczać. Ale wiedzieć coś wstecz, jest zawsze bezwartościowe. Wartościowe jest wiedzieć, że takie niezwykłe, gorączkowe, krótkie miesiące, dają się rozwijać rozmaitym charakterom i rodzą awanturniczą żądzę czynów, która pewnym szczególnego gatunku ludziom sprzyja jak najlepiej do odgrywania pewnej roli.
Zdarzenia tego opowiadania dzieją się w tym okresie, kiedy nikt niczego nadzwyczajnego z siebie uczynić nie pragnął, gdyż wszyscy beztroskliwie pławili się w dobrobycie, a pomiędzy dzisiejszym i szarym czasem, w którym również nikomu na tym nie zależy, by wydobyć się ponad poziom. Ten dziwny czas kryje w sobie wiele powieści; od czasu do czasu coś z nich wyłania się podczas rozpraw sądowych albo w sprawozdaniach o wielkich społecznych katastrofach, ale nie ujawniają one tego, co jest najbardziej interesujące. Brak tam ludzi w pełnym oświetleniu.
Czy generalny dyrektor Jan Feiring był Szwedem, czy Norwegiem, jest to rzeczą obojętną. Podczas wojny zdobył on niezmierną ilość pieniędzy i mieszkał teraz w swej willi obok Klampenbergu. Willa ta była sławna, a małostkowi ludziska interesowali się bardziej willą aniżeli jej właścicielem.
Był to stary patrycjuszowski dom, kupiony w czasie beznadziejnych bankructwem miesięcy, a następnie przebudowany i na nowo urządzony. A wówczas wszystko jak najszybciej musiało być gotowe. Spadło to na prastary budynek, jak gwałtowna burza, co swym ożywczym wiewem przyniosła skądś werandy, skrzydła boczne, ozdoby, mieszkania dla służby, garaże itd., i wszystko to do dawnych murów przyczepiła. Dom wyglądał skutkiem tego jak podstarzała, czcigodna dama, co wyszła na przechadzkę w czasie niepogody, a burza silnie nadwerężyła jej dostojny wygląd.
Ody się przez wielki, kuty z żelaza, portal przejeżdżało zawsze huczącym samochodem zatrzymującym się tuż przy wchodowych drzwiach, przy czym górną częścią ciała przy nagłym zatrzymaniu leciało się ku przodowi, wówczas odczuwało się dochodzący z ogrodu wspaniały zapach wapna, gaszonego i niegaszonego. Nie wiem, czy obecnie jeszcze tam murują i budują, ale w czasie naszego opowiadania część otoczenia była zawsze pokryta gruzami, belkami i idolami, wypełnionymi płynnym wapnem. Zdarzało się często, że wjeżdżając, wskazywało się na duży budynek poza parkiem i pytało się: – Drogi przyjacielu, czy to tutejsza szkoła ludowa? – a właściciel, generalny dyrektor Jan Feiring, odpowiadał wyniośle: – Nie, jest to nasza nowa wyścigowa stajnia, budująca się właśnie. – Albo też wskazywało się na pałacyk poniżej, nad brzegiem rzeczki, wyglądający na królewski letni zameczek, i pytało się: – Do kogo należy ta elegancka, letnia rezydencja? – A na to otrzymywało się odpowiedź: – Tak pan przypuszcza? To są przecie moje nowe łazienki, które są jeszcze w budowie. – A gdy wreszcie wchodziło się do samej willi, właściciel wyjaśniał niejednemu: – Oto mój dom. Nie jest jeszcze całkowicie gotów, nie jest jeszcze wykończony.
Wszystko bowiem było w tym gorączkowym czasie w budowie i w przebudowie. I niczego nie ukończono.
W willi było wiele pokoi i dobry obserwator mógł z pewnością zauważyć, że ów żyjący szeroko właściciel musiał się nieraz tu czuć obcy i nieco zdziwiony w swoich własnych pokojach. Wichura czasu w swym niebywałym pośpiechu zgromadziła tu wszystko możliwe: nowe i dawne dzieła sztuki, stare i nowe meble, srebrne zastawy, powieści detektywne, antykwaryczne przedmioty i cygara havana – wszystko zmieszane razem.
Pan domu nie był wprawdzie młodzieniaszkiem, ale za takiego mógł uchodzić z powodu swej zwinności i żywości temperamentu. Gdy wsiadał do swego samochodu, działo to się jednym skokiem, w tej chwili wóz stęknął i pędził ź miejsca i po sekundzie widziało się na drodze tylko kłęby pyłu. Gdy wysiadał, wyskakiwał w tempie sześćdziesięciokilometrowej szybkości, otulał się momentalnie płaszczem pochwyconym w aucie i w tej samej chwili był już w wahadłowych drzwiach swej willi. Zaledwie starczyło mu czasu, by rzucić okiem i skłonić głowę swym gościom, zanim zasiadł z nimi do stołu. Gości miewał zawsze. Ludzie zjawiali się, pili jego whisky, jedli i odchodzili lub pozostawali. Dwoje z tych, którzy pozostawali, były to jego obie dobre przyjaciółki, o których zawsze wiedział, że je zastanie, gdy do domu powróci. Podobnie jak jego dom, jego stajnia i łazienki, obie jego przyjaciółki czyniły jego życie w pewnej mierze nieskończonym jakimś i nieoznaczonym. Nigdy nie tracił na to czasu, aby do jednej z nich rzeczywiście się przywiązać albo zdecydować się na wybór pomiędzy nimi. Każda z nich pociągała go na swój sposób. Jedna z nich nazywała się Róża Montana. Była to kobieta rosła, nieco sztucznie odmłodzona, cieleśnie leniwa, ale o straszliwym duchowym temperamencie. Leżała zawsze wygodnie na swym szezlongu na zacienionej werandzie, dopóki sam nie podszedł do niej i z nią się nie przywitał.
Przeciwieństwem rosłej, ociężałej Róży Montany była drobna Michalina, jasna i żwawa jak letni obłoczek, zupełne tamtej przeciwieństwo. Od obcasów aż do swej paziowskiej główki była uosobieniem ciekawości i rozkoszy życia. W przyjacielu swym była niezmiernie zakochana. Ona to wypadła naprzeciw niego skoro powrócił, ale on w pośpiechu nie podziękował jej nawet jednym spojrzeniem.
Początek naszych wydarzeń zaczynał się w piękną, pogodną niedzielę czerwcową. Niektórym przyniosły one szczęście, innym zaś upadek, zwątpienie lub zysk.
Skoro Jan Feiring zniknął w swych pokojach, podniosło się z miejsc dwu jego gości i wyszło na werandę. Drzwi wiodące na ogród były otwarte. Na klombach kwitły róże. Nieruchomo wyłamał się na słońce prawdziwy duński dzień letni o jasnym niebie i wysokiej ciepłocie. W oddali szerokim gościńcem przeciągał potok ludzi i pojazdów, wszystko w jednym kierunku, z placu wyścigów ku miastu. Wyglądało to tak, jakby skądś wszyscy ludzie umykali. Nad całym gościńcem unosił się drobinowy, drgający w świetle słońca zapach benzyny.
Komandor Karol Cramer, mała, zwinna figura, suchy jak dżokej, o wyglądzie zupełnie niepółnocnym, ale południowym, patrzył zainteresowany na ten przeciągający szybką falą tłum.
– Wygląda to tak, jak gdyby ci wszyscy pędzili do miasta, do policji, by wezwać jej pomocy – zauważył.
Opinie
Na razie nie ma opinii o produkcie.